Wg mnie, nie tylko Lyncha przywodzi na myśl ta produkcja Barczyka, ale także Żuławskiego (Diabeł, Szamanka) i Trelińskiego (Pożegnanie jesieni, Egoiści). Chodzi mi głównie o podobieństwa w warstwie emocjonalnej, o tę swoistą sado-masochistyczną aurę, to balansowanie na granicy histerii i ekshibicjonizmu, ocierające się o kicz i wynaturzenie, a jednak nie pozwalające o sobie zapomnieć, tkwiące w głowie jak nieznośna wirtualna drzazga. To jeden z tych filmów, które oglądasz po raz drugi niejako wbrew sobie.