To nawet nie jest film Johna Carpentera. Tylko go wyreżyserował (o ile naprawdę tak było), ale nie ma w tym filmie jego "ducha". Nie ma muzyki, którą zazwyczaj komponuje sam, nie ma też zdjeć George'a A. Warshilki, z którym Carpenter współpracował od czasu "Gwiezdnego przybysza" po tym jak zerwał współpracę z Deanem Cundeyem. Zamknięta przestrzeń niemal przez cały film, to nie to, co umie twórca "Halloween". Być może próbował miejscem nawiązać lekko do początków swojej twórczości, ale nie udało się. Nawet nagłe jumpscary,których jest sporo, nie ratują sytuacji, zwłaszcza że są okraszone żałosnymi akordami, których już nie pamiętam,Mało tego - montaż jest beznadziejny, a aktorstwo należałoby pominąć milczeniem, zwłaszcza że od Amber Heard i Jareda Harrisa. należałoby wymagać więcej. Nawet zupełnie niespodziewany zwrot akcji pod koniecnie jest w stanie niczego wynagrodzić. Usprawiedliwić Carpentera może tylko żałoba po Debrze Hill.