To jest jeden z filmów, które wymagają odpowiedniego przygotowania od widza. Więcej - wymagają odpowiedniego widza, który zrozumie język Herzoga. Bardzo trudny i egzotyczny język, wymagający długotrwałych studiów. Może przesadzam z metaforą, ale trochę tak jest, - albo rozumie się, albo słyszy tylko obcy bełkot.
Nie dalej jak miesiąc temu obsmarowałem film Holy Motors za beznadziejną bełkotliwość i brak przekazu, dlatego nie dziwi mnie jeśli ktoś tak samo odbierze Wild Blue Yonder. Zresztą, przy pierwszym podejściu do WBY zasnąłem, dopiero za drugim razem obejrzałem całość.
I stwierdzam, że cała ta koncepcja jest zachwycająca. O kosmitach, którzy są do niczego, o stworzeniach z obcego świata które zawsze próbują nawiązać kontakt, o szalonych matematykach którzy kichają, o idei centrum handlowego i o lodowym niebie.To wszystko jest takie ironiczno-absurdalne, trochę jak wyjęte ze snu.
Chociaż WBY obejrzałem dobrych kilka lat temu (chyba nawet świeżo po premierze) ale do dziś pamiętam fenomenalną narrację. Wydaje mi się, że Herzog (który, nie czarujmy się, lubi przynudzać) uchwycił tu esencję kina i przekazu wizualnego w ogóle. Przekonał nas, że z pozoru oczywiste obrazki są w rzeczywistości zupełnie czymś innym - absolutny triumf wyobraźni albo najohydniejszy zabieg propagandowy w szlachetnej służbie science fiction.
Po piwie tego filmu się oglądać nie dało... Może spróbuję jeszcze raz po nie wiem czym... amfetaminie? Na trzeźwo też to nie wchodzi i słyszę bełkot...
Po amfetaminie będzie nadinterpretacja, może spróbuj spalić skręta, ale naturalnego, a nie jakieś kwasy.
"To jest jeden z filmów, które wymagają odpowiedniego przygotowania od widza. Więcej - wymagają odpowiedniego widza, który zrozumie język Herzoga. Bardzo trudny i egzotyczny język, wymagający długotrwałych studiów. Może przesadzam z metaforą, ale trochę tak jest, - albo rozumie się, albo słyszy tylko obcy bełkot. "... ... ...
I tak dalej, dalej dalej ...
Nie zauważyliście drodzy, domorośli krytycy, że Herzog robi sobie po prostu z Was jaja?!
A nawet kpić, jeśli trzeba, to chyba dobrze świadczy o Herzogu, że nie robi filmów żeby zadowalać publiczność. Zresztą, o ile pamiętam to w tym filmie granice pomiędzy żartem a prawdziwym filmem były dość rozmyte