Nietypowy film romantyczny.
Słodka Christina Ricci (z kilkoma kilogramami więcej tu i ówdzie niż zazwyczaj), w duecie z przystojnym, zimnym skurczybykiem Vincentem Gallo (niezapomniany Paul z „Arizona Dream”). Dwie różne osobowości, miedzy którymi coś cały czas iskrzy, ale dalekie jest do zespolenia i rozkosznych umizgów.
Z jednej strony, rzecz godna podziwu, patrząc z perspektywy koszmarnych romantycznych bajeczek z natręctwem serwowanym widowni, z drugiej kino dla mnie wyjątkowo meczące, gdyż nie mogę sympatyzować z głównymi bohaterami (Billy mnie od siebie odrzuca, Layla deprymuje swym brakiem zdecydowania i nienaturalnym zachowaniem).
Fanem filmu więc nie zostanę, ale za rewelacyjną, ostatnią scenę w barze, zwyczajnie muszę Vincentowi przyklasnąć. Ma ktoś jeszcze wątpliwości, że miłość potrafi zmienić nawet największego zacietrzewionego i gruboskórnego dupka?
PS. Swoją drogą bardziej od filmu ubawiły mnie pozakulisowe uszczypliwości (Gallo po premierze określił Ricci jako narkomankę i pijaczkę, z którą nie dało się pracować). Oj Vincent, Vincent…
Moja ocena - 5/10
Ciekawe, że w ten sposób odebrałeś postać Billego. Dla mnie ten koleś od początku był niejednoznaczny (np. próbował znaleźć ubikację i nie chciał odsikiwać się w miejscu publicznym, jak "typowy" facet:)). A tutaj i Ty i Garret od razu z tym dupkiem wyjeżdżacie:P
Ale tak, to bardzo dobry film. Pozwolisz, że Cię zacytuję: "komedioobyczajowy film dupkowato-romantyczny":))).
Interesujące jest to, co napisałeś o tych pozakulisowych uszczypliwościach. Czyżby Vincent miał w sobie coś z charakteru Billego (albo na odwrót).