Hiner Saleem nie ma do końca pomysłu na swój film. Wie co chce przekazać oraz jest pewny, iż musi to być western. Cała reszta robi wrażenie improwizacji. Widać to już w pierwszej scenie, o której wspomina Kuba Popielecki w swej recenzji. Zobaczymy w niej grupę niezdarnych postaci, satyrycznie przedstawiony system prawny i... brutalną egzekucję. To nawet nie czarny humor. To prawdziwy sadyzm. Jeśli oglądanie powoli konającego mężczyzny, którego trzeba było powiesić dwa razy miało być zabawne, to się reżyser trochę przeliczył, bo na sali kinowej nikt się nie śmiał. Podobnie rzecz ma się z wszystkimi sekwencjami przemocy, które w tym jakże luźnym i miejscami komediowym filmie robią niepotrzebny zamęt. Saleem to w żadnym wypadku nie jest mistrz groteski, bo popada w skrajności, które czynią klimat "My Sweet Pepper Land" dziwacznym.
Na szczęście obraz powstał w dobrej wierze. To głos rewolucji. Reżyser jasno wskazuje absurdy otaczającego go świata. W tym westernie nikogo nie gorszą kradzieże, karmienie dzieci przeterminowanymi lekami oraz odbieranie im edukacji. Za największe wykroczenie uważane jest współżycie przed ślubem, a nawet samo podejrzenie o takowe. Głos wolnej miłości w Iraku idzie w parze z wątkiem emancypacji kobiet. Tureckie bojowniczki okazują się tutaj bowiem najtwardszymi kowbojkami z całego dzikiego wschodu. Bohaterowie mają gdzieś religijne nakazy i zmieniają swój świat na lepsze. Nakręcić taki film o Iraku to jednak duże wyzwanie.
Nierówne to dzieło, źle wyważone, czasami rażący swą prostotą, ale ma w sobie coś. Tym czymś jest jego specyfika, świetne zdjęcia oraz wspomniane przesłanie. Więc warto! Ale lekki zawód pozostaje.