Kino amerykańskie jeszcze we wcześniejszych latach swym kinem społecznie zaangażowanym potrafiło pokazać, że potrafi przyciągnąć uwagę widza.
Była dobra „Erin Brockovich” i „Adwokat”, gdzie jednostka walczyła z całym systemem rzucając go na kolana.
Problem z „Przebłyskiem geniuszu” jest jeden – reżyser Marc Abraham nie jest ani Zaillianem, ani tym bardziej Soderberghem i nie potrafi oklepanego tematu wynieść do rangi przyzwoitego filmu. Kuleje tu sporo rzeczy – reżyseria jest słaba, montaż kiepski i nijaki (sceny skaczą jak żabka podczas godów), a całość zmierza do prostego finału pełnego pokrzepienia (ja rozumiem frazę „based on a true story”, ale trzeba zachować nieco dystansu).
Żadnego przebłysku geniuszu tu nie ma, można sobie darować…
Moja ocena - 4/10