Dawno, dawno temu, kiedy świat nie znał jeszcze nawet "Obcego" Scotta, kino amerykańskie tworzyło ponoć na potęgę dość bzdurne i kiczowate filmy o złych kosmitach lub potworach napadających naszą planetę. Piszę ponoć, ponieważ z tamtych czasów niewiele filmów trafia do ogólnodostępnej telewizji i większość osób kojarzy/oglądał góra 5 tytułów SF podpadających pod ten typ (ja np. znam jedynie 4). Jednak styl ten ma taką renomę, że wiele osób na dźwięk magicznych słów "SF z lat 50-tych" lekko się uśmiechnie. O tym, że stanowi on wdzięczny temat do wyśmiania, świadczyć może właśnie "Lobster Man from Mars".

"Lobster Man ..." parodiuje ten temat w dość pokrętny sposób poprzez zbudowanie historii producenta filmowego i młodego reżysera-amatora (kłaniają się nie oglądani jeszcze przeze mnie "Producenci" Mela Brooksa), która tak naprawdę stanowi tylko pretekst do zaprezentowania pastiszu wspomnianych ramotek. A Pastisz ten jest doprawdy piękny! Począwszy od czołówki filmu, przechodząc przez scenę na Marsie, start statku, moment katastrofy, mające wywoływać napięcie sceny z perspektywy człowieka homara, a na śmierci Mombo skończywszy, wszystkie sceny są tak ewidentnie kiczowato nakręcone, że aż wzbudzają szczery i zamierzony uśmiech. Film oferuje też parę innych gagów, które dodatkowo umilają seans.

Z filmów o podobnym charakterze (pastisz lub parodia mocno już zakurzonych filmów SF) przypominam sobie jedynie dwa tytuły: "Atak pająków" i "Marsjanie Atakują". Moim zdaniem "Lobster Man ..." może śmiało z nimi konkurować, a nawet zapewnić lepszą rozrywkę od nich. Bliższe jednak klimatowi filmu zdają się być tak abstrakcyjne tytuły jak "Mordercze klowny z kosmosu" czy "Zabójcze kondomy", ale z nimi jeszcze nie miałem przyjemności.

Nie jest to oczywiście kino wysokich lotów, ale rozrywkę potrafi zapewnić niezłą. Ja szczerze ten tytuł polecam.