Połączenie slashera z filmem survivalowym (czyli czymś a'la "Lekcja przetrwania" z Anthonym Hopkinsem). Jako to pierwsze, film wypada tak sobie - mało w nim krwi i przemocy. Jako to drugie - już trochę lepiej, ale nie tego oczekiwałem, więc co mi po tym? Cały czas utwierdzam się w zdaniu, że leśne slashery to niestety nie moja bajka.
Sam film niewiele ma wspólnego z typowym slasherem.
Bardziej to horror psychologiczny z świetnie zarysowanymi bohaterami,
którzy z przyjaciół stają się nagle w obliczu śmierci ludźmi nastawionymi tylko na swoje przetrwanie.
Pojawiają się między nimi konflikty, a napięcie rośnie z każdą minutą.
Atutem filmu z pewnością jest surowy realizm i motyw mordercy.
Podpisuję się pod tym. Cała historia (w obliczu odkrycia tożsamości sprawcy na samym końcu) jest nie do uwierzenia. Jak taki zniedołężniały gość był w stanie śledzić grupę zdrowych mężczyzn i jednocześnie być cały czas dwa kroki przed nimi? Kiedy spał, skoro w nocy przeciw nim cały czas działał? Kiedy zakładał pułapki (choćby tę na rzece)? I niby wracał jeszcze do swojej leśnej chatki oddalonej o kilka kilometrów?
A skoro to była osobista wendetta na lekarzach, to dlaczego nie rozprawił się z nimi, kiedy mógł, zamiast tego zadowolił się wbiciem na pal głowy ich kompana? No i skąd wiedział, że tych pięciu to medycy?
Nudne to i przewidywalne jak slasher. To znaczy, od 20 minuty wiadomo, że będzie tylko gorzej, a grupka wędrowców będzie się co jakiś czas kurczyć o jedną osobę. Znakiem zapytania jest tylko finał, no ale ja oglądam filmy nie tylko dla samej końcówki.
Z leśnych slasherów chyba tylko "Płomienie" (1981) jako tako dawały mi frajdę z oglądania.