Ani dobry, ani zły - tak chyba najlepiej określić ten film. Cieszyłem się na, w zasadzie pierwszy, taki naprawdę współczesny film Minghelli, do tego z ciekawą obsadą. Ale niestety "Rozstania i powroty", choć hańbą dla tego reżysera na pewno nie są, chyba nie dorównują jego poprzednim produkcjom. A szkoda, bo była była baza na naprawdę dobry film. Minghella miał jeden z najbardziej aktualnych tematów, mianowicie życie emigrantów, i to jeszcze w Londynie. Ale moim zdaniem tylko go "dotknął", rozpoczął, ale nie pociągnął dalej. Ten wątek cały czas się w filmie przejawia (żona Szwedka, bośniacka kochanka i jej syn, prostytutka ze wschodu), ale jest gdzieś w oddali, jako tło. I zresztą tym tłem mógłby pozostać, ale gdyby problem ten był tylko bardziej nakreślony (chociażby tak jak nietolerancja rasowa w "Wożąc Panią Daisy"). A tak... Pozostała - także zresztą aktualna - historia oddalania się od siebie, która fajnie się zaczęła, ale od połowy filmu pociągnięta została jakby nie w tą stronę. Zdecydowanie wolałem to, co było zaprezentowane w "Bliżej" albo nawet "Wykolejonym" (gdzie nie było to co prawda głównym wątkiem, ale pokazane zostało fajnie). Wątek ze zdjęciami był bardzo dobrym pomysłem, ale skończył się, zanim się na dobre rozwinął. W ogóle niektóre sceny w tym filmie sprawiają wrażenie, jakby były przeznaczone do wycięcia, ale o tym zapomniano (scena z płytą w samochodzie, kiedy Will odwozi córkę na zajęcia; "zazdrość" Willa o trenera córki i cały wątek z prostytutką, który ... był trochę śmieszny, a niestety zbyt długi, by zginęło to gdzieś w tłumie).
Pochwalić trzeba jednak grę aktorską. Wyróżnia się przede wszystkim Juliette Binoche - naprawdę dobra rola. Robin Wright Penn wcale nie odstaje, fajnie znowu było ją widzieć w dużej roli. Jude Law też nie razi, choć jak napisali w jakiejś gazecie "Gra zawsze tę samą rolę" i może coś w tym jest... Dlatego szkoda, że coś w trakcie robienia tego filmu się wyraźnie popsuło. A najważniejsze słowa wypowiada w nim postać trzeciego planu - Bruno, śledczy. "Mnie i Sandy'ego wybroniłby w sądzie adwokat, ci, co was okradli, od razu pójdą do więzienia"... I może w ten wątek bardziej powinni pójść twórcy filmu, niekoniecznie przez zaprezentowaną nam końcówkę (wejście do sądu w ostatniej chwili... trochę żałosne)... A tę zdecydowanie wolałem np. w "Wykolejonym" - kiedy jest powrót do starego ładu, ale nie idylli. A tutaj? Pomimo histerii, w jaką wpada Liv po wyjściu z sądu, kilka dni później, w biurze, tworzy już z Willem portret idealnego małżeństwa...
witaj,
zazdroszczę Ci, że tak trafnie potrafisz pisać.
dalej mogą się pojawić elementy spojlerowania.
Dla mnie do pewnego momentu film wydawał się naprawdę niezły, chyba do scen z prostytutką. Coś wtedy zaczęło kuleć.
Dobre były pojedyncze zdania wypowiedziane przez bohaterów (choćby: "kocham twoją lamppę antydepresyjną, może cię rozgrzeje"). Asceza "szwedzkiego" domu, dla mnie trochę zbyt przerysowana. Ale twarz Robin Wright Penn umiejąca wyrazić sporo - bardzo dobrze wpasowała się w rolę.
Binoche znakomita, ale to wiedziałam, zanim poszłam na film.
A pan Law - ma u mnie duuuży plus za przecudne oczy, w które aż trudno dłużej patrzeć ;). Ale granie jakoś mu tu nie do końca wyszło.
Czekałam też chyba na bardziej skomplikowane zakończenie. W życiu nie daje chyba aż tak prosto na nowo się spotkać. A oni odeszli od siebie faktycznie daleko. Dlatego trochę fałszu w tym było (wg mnie).
pozdr.
Dzięki :)
Tak, te pojedyncze zdania naprawdę niezłe. Prócz tego, które podałaś, też to o tym, że w Londynie jest tyle ludzi, że brak powietrza do oddychania. Trochę dużo czasu minęło i ciężko mi sobie przypomnieć w tym momencie więcej... W każdym razie w te teksty wierzę, a w rumuńską prostytutkę rzucająca cytatami z, napisanej widocznie przez siebie, książki o historii filozofii, jakoś nie bardzo...
Pzdr :)