"Sindbad" to jeden z tych filmów, które - choć stanowią spójną całość - równie dobrze można oglądać fragmentami, bo każda scena jest także sama w sobie odrębnym arcydziełem. Szczególnie często wracam do kilku:
- "taniec-pozytywka" dwóch nimf na leśnej polanie to rzadki w kinie przykład poezji osiągnięty w równym stopniu dzięki cudownym zdjęciom Sándora Sáry, muzyce Zoltána Jeneya i reżyserii Zoltána Huszárika
- nieco podobna, choć daleko bardziej melancholijna, przesiąknięta niesamowitą atmosferą rezygnacji i fatalizmu scena tańca na lodzie, jedna z ostatnich w filmie
- nostalgiczny monolog Sindbada w domu uciech, cudownie sfotografowanym w "piekielnej" czerwieni, z niezwykle smutnym utworem w tle, granym przez karłowatego pianistę
- cała początkowa sekwencja z kalejdoskopem obrazów i martwym Sindbadem jadącym na wozie po pustej polanie
- kilka krótszych fragmentów: sanie pędzące w zaprzęgu po górskiej alejce, Sindbad idący pod rękę z Florentyną wzdłuż rdzawożółtej kamiennej ściany (cała scena na serbskim cmentarzu jest genialna - znów zdjęcia i muzyka, nie mówiąc o wirtuozerskim montażu Huszárika); ta sama Florentyna, idąca samotnie pokrytą jesiennymi liśćmi aleją; rozmowa Sindbada z przyjaciółką na zaśnieżonym rynku; obrazy towarzyszące czytanemu zza kadru miłosnemu listowi Sindbada do jednej z kochanek; dwa monologi Sindbada: o tym, że "śmierć nie ma blasku ani cienia, ma tylko zapach rozmarynu(...)" i wspomnienie idylli ("Cudowne było życie, kiedy nocą mogłem się podkradać w opłotkach, patrzeć w okienko, stęsknione kobiety czarować pięknymi słówkami. Kiedy mogłem płonąć, opadać z sił i śmiać się ze szczęścia")