Sądziłem, że obejrzę coś lepszego. "Syndrom Eboli" zaczyna się mocno, bezwzględnie , ale później trochę zaczyna się to "rozłazić".
Szalony Kai jest naprawdę dobrą postacią i to on, rzecz jasna, tworzy ten film. Kiedy wszystkie jego przywary wyłażą na wierzch, z popędem seksualnym na czele, to są to właśnie najlepsze momenty tego filmu. Właśnie wtedy, gdy jest brutalny i zaskakuje scenami morderstw. Gore wygląda realistycznie - efektom trudno cokolwiek zarzucić.
Jednak to co zawodzi to dość chaotyczny sposób narracji - w pewnym momencie straciłem kontrolę gdzie się dane wydarzenia dzieją, tym bardziej, że wszystkie lokacje wyglądają podobnie. Fabuła jest bardzo naiwna i wszelkie wytłumaczenia na rozprzestrzeniający się wirus eboli prędzej śmieszą niż straszą. Czuć, że jest to trochę na wyrost, czuć przesadę.
Co najtrudniejsze do przełknięcia to jednak fakt, że brakuje świeżości, a rzadko zdarza mi się o tym wspomnieć w przypadku azjatyckiego kina grozy. No może nie takiego rasowego kina grozy, bo jednak akcentów humorystycznych jest tu aż nadto i film prędzej można nazwać mocną, czarną komedią. Wracając do tej świeżości... ile razy już oglądaliśmy psycholi przyrządzających w knajpie człowieka (po jego zabiciu) jako jedno z dań. Sto razy lepiej zrobiono to choćby 3 lata wcześniej w produkcji z Hong Kongu "The Untold Story".
Koniec końców, przekaz filmu jest prosty, zbyt prosty, a poza tym nawet nie szokuje (tak jak się tego przed seansem spodziewałem) - kilka mocnych scen to za mało. Mimo wszystko jest w tym jakiś specyficzny, duszny klimat i za to należy się plus.
Moja ocena: 5/10.