Maly Cole ustawiajacy na lawce w pustym kosciele swoje figurki i recytujacy "De profundis clamo ad Te, Domine" - rozbrajajaca scena, w ktorej zawiera sie sama esencja atmosfery tego filmu. A jest to atmosfera jakiejs irracjonalnej tesknoty i niezmordowanego poszukiwania bezpieczenstwa, ciepla, spokoju, zrozumienia, akceptacji, milosci, dziecinnej beztroski, przytulnej normalnosci zycia... Wszystko to zanurzone w lagodnym, nieco przygaszonym blasku cieplych, jesiennych barw. Ten maly, nadwrazliwy i nad wiek rozwiniety chlopiec o madrym spojrzeniu, umieszczony w centrum akcji, zdaje sie jako jedyny rozumiec wszystkie smutki i niepokoje otaczajacych go ludzi, ktorzy trwajac tuz obok siebie, za nic nie moga sie z soba porozumiec, zupelnie jakby zyli w odbrebnych swiatach, mimo bliskosci, zawsze skazani na tesknote, wyobcowanie: matka nie mogaca dotrzec do synka, maz do zony, zona do meza, nauczyciel do ucznia, lekarz do pacjenta... Przejmujace jest to szukanie drogi do porozumienia z druga osoba, z bliska osoba. Zakonczenie - choc szokujaco niespodziewane i zaskakujace - niczego mechanicznie nie dopowiada i nie zamyka, nie daje wcale jednoznacznych , banalnych rozstrzygniec, a jedyie wysubtelnia sens calej opowiedzianej historyjki, poglebia go i czyni jeszcze bardziej przejmujacym. Poza tym: brawo dla Bruce'a, brawo za zdjecia (plenery! - cudenko!) i za to, ze rezyser nie naduzywajac gagow charakterystycznych dla filmu grozy (a przeciez mial po temu doskonala okazje) potrafil budowac niepowtarzalny nastroj i bezblednie stopniowac napiecie. Film wciagam na liste swoich najulubienszych.