Podyskutowałem ze swoim znajomym z Filmwebu. Urodziła się myśl, że kiedy bohaterów jest dwóch, to "Filomena" w teatrze byłaby bardziej trafiona niż "Filomena" w filmie, nawet rzuciłem porównanie z Emigrantami Mrożka, bo podobna różnica intelektualna między bohaterami.
Jak dla mnie film w porządku i jako sztuka teratralna też byłoby w porządku - zależy jak byłaby zrobiona, bo film uważam dosyć wciąga, nie nudzi, temat nośny więc jakby trudno go zepsuć. Ale zdarza się, że najlepsze tematy można zepsuć beznadziejnym scenariuszem. W porównaniu do innych nominowanych filmów, nie jest to moze film oscarowy, ale całkiem dobre kino.
Podstawą tego pomysłu jest moje przekonanie, że w "Filomenie" są tylko dwie postacie, Filomena i Martin.
Teatr nie musi mieć fabuły i jest więcej czasu na budowanie tych dwóch postaci. Tak jest u Mrożka, tak jest w "Kolacji na cztery ręce" z Händlem i Bachem. Zwróć uwagę, kim jest Filomena Lee? To osoba, której telenowele wyżarły mózg. Kim jest Martin. To osoba, w której nie ma związku z innymi ludźmi. Jest w nim przede wszystkim technika obsługiwania innych ludzi.
Tacy ludzie są wśród nas i może teatr potrafi zaglądnąć jeszcze głębiej do wnętrza naszych sąsiadów i nas samych.
Pomysł na zrobienie z tego tematu sztuki teatralnej na pewno jest dobry i masz całkowitą rację, że z tych dwóch postaci - plus kilka epizodycznych (córka, partner Anthony'ego, siostry zakonne) można zrobić ciekawe studium psychologiczne i wtedy bardziej zagłębić się faktycznie w sposób podejścia do życia tych dwóch wiodących bohaterów z zupełnie różnych światów (nawet w kontekście samego podejścia do wiary).