Jak dla mnie film "The Doors" należy do genialnych. Pierwszy raz ujrzałam go jakieś dwa lata temu, a wczoraj w nocy postanowiłam sobie przypomnieć. Zachwyciłam się filmem samym w sobie, bo nie biorę pod uwagę tego, że przedstawił Jima - jeśli wierzyć słowom członków zespołu - w świetle nieprawdziwym, kłamliwym. Dobrze mi było oglądać ten świat niezdefiniowany w swojej istocie, znarkotyzowany, suto zakrapiany alkoholem, pełen seksu; a to wszystko przeplatane z geniuszem głównego bohatera. Dodatkowym plusem niewątpliwie jest obecność w sporej ilości muzyki The Doors - genialnej, genialnej i jeszcze raz genialnej. Zawsze i wszędzie.
Na oklaski zasługuje rola Vala Kilmera. Nie dość, że udało mu się fizycznością oddać postać Króla Jaszczura, to ogólnie był bardzo przekonujący. Niezrozumiany poeta i muzyk - kupuję takiego Kilmera! To chyba najseksowniejsza jego kreacja ze wszystkich - ten niepokojący błysk w oku, zmysłowe usta, niedbale rozwiany włos, dostrzegalna nonszalancja w każdym centymetrze, ale to jest taka nonszalancja, która nie każdemu pasuje. A jemu pasuje. Wspaniale odnalazł się w scenach odsłaniające skandaliczne oblicze frontmana legendarnej grupy - sposób, w jaki traktował kobiety, innych ludzi, występy (uwielbiam sceny z wykonania piosenki "The End").
Najlepiej z obsady wypadł Kilmer, aczkolwiek pragnę wyróżnić Meg Ryan, która w gruncie rzeczy się wybroniła. Sądzę, że poprawnie poradziła sobie z rolą Pameli Courson. Wypadła bardzo naturalnie i w jej postaci też było coś szaleńczego, może nie w takim stopniu, jak w Jimie, ale było. I pasuje jej ten rudy kolorek włosów. :-)
W obliczu pochwał i zachwytów mam jeden minusik z mojej strony, mianowicie czuję niedosyt po końcówce. Scena śmierci Jima Morrisona jakoś mało wymowna, uboga w swojej istocie. Aczkolwiek biorąc pod uwagę stopień mojego ogólnego zachwytu nad dziełem Olivera Stone'a, z czystem sumieniem przyznaję komplet gwiazdek. Polecam!