Film jest na czasie, w dodatku ma przesłanie i morał. Jest rodzajem przestrogi - i to w datdaku takiego rodzaju, którego nie lubimy - obnaża nasze łajdackie, zwierzęce instynkty, a my przecież tacy dobrzy ludzie...
Ja nie wierzę, że tego typu "sen" się kiedykolwiek spełni, bo "ludzi dobrej woli jest więcej" i nie pozwolą na przekroczenie pewnych granic.
Film jest jednak typowo amerykański - otumaniony manipulacjami tłum dzięki bohaterstwu jednego, dwóch, którzy się zbuntowali, nawraca się ze zła na ścieżkę dobra w wyniku jednego zdarzenia, które wyciska łzy... Czyli w sumie to tacy dobrzy ludzie, pomimo że łajdacy mający krew na rękach :).
Jest w filmie potencjał w przekazie, choć sama fabuła banalna i przewidywalna. Można znaleźć fragmenty dające do myślenia. Na przykład co jest z ludźmi w USA, że jak pojawia się kryzys finansowy któregoś z członków rodziny, to drugi stawia mu ultimatum: "Albo coś wymyślisz, albo stracisz rodzinę"? I to nie pierwszy raz widzę coś podobnego u jankesów - jakby to było normą. A gdzie przysięga wierności? Gdzie wspólne przechodzenie trudnych okresów, wsparcie? Dzisiaj mamy dołek i musimy sprzedać mieszkanie, ale musimy do końca trzymać się razem - a nie pozbywać "balastu", tym bardziej, że Mason naprawdę ich kochał. Czy ta łatwość rozwodów jest dla Amerykanów typowa?