Frank Henenlotter to taki Cronenberg kina klasy Z. W równym stopniu, co twórcę "Videodromu" zdaje się fascynować cielesnością i jej ekstremalnymi formami, deformacją, wszelkiego rodzaju mutacjami. Różnica jest taka, że Henenlotter swe obsesje nurza w sosie bezguścia i kiczu, przy czym często brak mu umiaru. W swej pierwszej fabule od 16 lat, reżyser powraca na znajomy grunt, po to, by zaserwować jeszcze bardziej ekstrawagancki, niż dotychczas miks.
Na pierwszym planie mamy więc kobietę z siedmioma łechtaczkami, która po każdym stosunku w ekspresowym tempie rodzi zdeformowane niemowlę. Dziewczyna kolekcjonuje seksualne podboje, jednocześnie marząc o wielkiej miłości, o samcu, który zaspokoiłby jej nienasycony apetyt. Tym kimś jest chłopak z monstrualnym penisem. Jego przyrodzenie nie tylko onieśmiela swoimi rozmiarami, ono także żyje własnym życiem...
Już po opisie widać, że Henenlotter nie bawi się w subtelności, do jednego worka wrzuca najbardziej pokręcone pomysły, jakie przyjdą mu do głowy. Szczęśliwie, całość doprawia dużą dawką czarnego humoru, który ratuje przedsięwzięcie od posądzeń o skrajny debilizm. Po prawdzie, "Bad Biology" w wielu momentach jest nieodparcie zabawny i stanowi to jego podstawowy atut. Od strony realizacyjnej nie jest już tak różowo, rzecz trąca nieco amatorką, na ratunek spieszą jednak aktorzy: para odtwórców głównych ról wypada nadspodziewanie dobrze, zważywszy że mamy do czynienia z kinem z okolic taniej eksploatacji.
Pod spodem, Henenlotter drwi dodatkowo ze współczesnego społeczeństwa nastawionego na konsumpcję. O czym bowiem marzy każdy mały chłopiec? Oczywiście, że o rozsadzającym jeansy ogromnym fallusie. Większość dziewcząt z kolei nie pogardziłaby możliwością przeżywania wielokrotnych orgazmów. Szalone, zwariowane, niepoprawne, ale też przesiąknięte nieocenioną w tym przypadku ironią. Trash, bywa jednak pociągający.