Reżyserka „Wroga numer jeden” Kathryn Bigelow już ponad dwie dekady temu dała się poznać
jako bardzo dobry hollywoodzki rzemieślnik. Pamiętam niezły thriller „Błękitna stal” z 1989r.
który jak na tamte lata zdecydowanie wyróżniał się stylem i klimatem. Jeszcze lepszym filmem
było „Na fali” z 1991 (ze znakomitym duetem Reeves – Swayze) i późniejsze o 4 lata „Dziwne
dni” (Świetna Juliette Lewis jako drapieżna wokalistka). Z kolei w 2002 roku Bigelow
zaproponowała z rozmachem opowiedzianą historię radzieckiego okrętu podwodnego – „K-
19”. Sądziłem wówczas, że to efektowne widowisko za 100 mln USD, z solidnymi rolami
Harrisona Forda i Liama Nelsona, to szczyt możliwości Bigelow. Reżyserki bardzo sprawnej,
tworzącej jednak kino typowo rozrywkowe, bez przekraczania granic gatunkowych konwencji.
Dlatego trzy lata temu wielkim zaskoczeniem, na pewno nie tylko dla mnie, okazał się jej
oscarowy „The Hurt Locker”. Specjalistka od komercyjnych widowisk tym razem, niejako wbrew
tematowi, nakręciła obraz niemal kameralny, chwilami zbliżony do filmowego dokumentu. A
przy tym sugestywny i wciągający (dzięki temu filmowi Jeremy Rennan awansował do
aktorskiej ekstraklasy). Uznanie krytyki i sześć Oscarów okazały się dla reżyserki wystarczającą
zachętą, aby nie porzucać tematu wojny z terroryzmem. Otrzymaliśmy więc „Wroga numer
jeden”, gdzie Bigelow ponownie w swoim stylu opowiada o wojnie: rzeczowo, bez patosu i
wielkich emocji. Tym razem czas i miejsce akcji uległy jednak znacznemu poszerzeniu.
Początek filmowych wydarzeń to rok 2003 i „praca u podstaw” agentów CIA, wytrwale tropiących
Osamę bin Ladena. Główną bohaterką jest agentka Maya, którą gra znakomita Jessica
Chastain. W moim odczuciu postać ta nie służy jedynie uporządkowaniu fabuły czy zjednaniu
widza (jak twierdzą niektórzy). Uważam, że na przykładzie Mai Bigelow prezentuje istotę
funkcjonowania nie tylko CIA, ale też innych (nawet zupełnie innych) instytucji, które „zajmują
się”, „przystępują”, „prowadzą”, etc. Teoretycznie „zajmuje się” jakaś Agencja, Ministerstwo, czy
inny Urząd, ale w praktyce – zawsze jest to jedna, konkretna osoba. Współpracownicy i
szefowie też, oczywiście, mają swój udział - o czym chętnie przypomną (jako ojcowie sukcesu)
lub szybko zapomną (w przypadku sieroty – porażki). Ale najlepsze pomysły i najczarniejsza
robota to zawsze dyscypliny indywidualne.
Jessica Chastain to aktora, na którą zwróciłem uwagę niedawno, gdy podziwiałem jej
drugoplanową, brawurową rolę ekscentrycznej Celii w „Służących”. Później była Maggie z
„Gangstera” –„kobieta po przejściach”, z charakterem, ale w tym akurat filmie skradł wszystkim
show demoniczny Guy Pierce. We „Wrogu nr 1” pierwszy plan należy już zdecydowanie do
Jessici/Mai, która swoją naturalnością, determinacją i błyskotliwością przywodzi na myśl
niezapomnianą agentką Starling z „Milczenia owiec”. Pozostali aktorzy nie tworzą jakichś
pamiętnych kreacji, ale i konwencja „Wroga” nie sprzyja aktorskim popisom. Zamiast tego
mamy skupioną, klarowną narrację, której zrozumienie nie wymaga robienia notatek (jak w
„Szpiegu” Alfredsona). Bigelow udowadnia, że potrafi uzyskiwać maksimum efektu przy
minimum środków. Mistrzowsko jest pokazany zamach w amerykańskiej bazie w Afganistanie
z 2009 roku, gdzie zginęło m.in. 7 agentów CIA. Oglądając ten epizod nawet bez znajomości
faktów widzimy, że zaaranżowane w bazie spotkanie zakończy się źle; nie pozostawiają
żadnych wątpliwości wątpliwości kolory, dźwięki, kadrowanie – chociaż początkowo wszystko
wydaje się przebiegać normalnie.
Najlepsza we „Wrogu” jest jednak końcówka. Obserwujemy przebieg słynnej operacji
„Neptune Spear” niemal minutę po minucie. To właściwie „film w filmie” (podobnie jak w
„Czasie patriotów” sekwencja likwidacji obozu terrorystów na libijskiej pustyni). Trudno nie
podziwiać perfekcyjnej narracji, a przy okazji wyszkolenia żołnierzy Navy SEALs, których
umiejętności nie ograniczają się do sprawności fizycznej i strzeleckiej. Niesamowite były
sceny, gdy jeden ze skradających się komandosów nawołuje ściszonym głosem syna Osamy:
„Chaleed”, „Chaleed” (z akcentem jak prawdziwy Arab) – po czym padają strzały. Następnie
procedura powtarza się z Osamą. Podobne połączenie realizmu, intensywności i
sugestywności widziałem tylko w „Helikopterze w ogniu” Ridleya Scotta. Oby kolejne filmy
Bigelow okazały się równie znakomite.
Zapraszam do odwiedzenia mojego bloga: http://nowerekomendacje.blogspot.com/