Podoba mi sie styl ostatnich filmow Mann'a, realistyczne do bolu, glowni bohaterowie nie przerysowani, bez robionej na sile otoczki "psychologii" postaci, bez niepotrzebnych fajerwerkow. Mocne, meskie kino, ktore docenia zmeczeni bezsensowna panujaca obecnie pogonia za upychaniem w filmach maksymalnych ilosci efektow stylistycznych i dziwnych zwrotow akcji w scenariuszu, majacych przyciagnac do kin niewyrobiona publicznosc.
Ciesze sie, ze ktos jeszcze robi filmy, przy ktorych nie zgrzytam zebami widzac kolejny wygenerowany komputerowo poscig, wybuch albo jakas inna wielce widowiskowa katastrofe. Ciesze sie ogladajac prosto przedstawiona historie czlowieka, ogladajac doskonala scenografie, sluchajac przy tym swietnie dopasowanej muzyki.
A a apropos recenzji umieszczonej na Filmwebie: autor stwierdzil, ze Mann podal nam film do podziwiania a nie przezywania. Wynikac to ma z tego, ze zaden z glownych bohaterow nie jest w stanie przyciagnac naszych emocji - sprawic zebysmy mu kibicowali. Wiec ja skolei zapytam co z postacia Billie Frechette? Czy postac drugoplanowa nie moze byc obiektem naszego zainteresowania? Bo ja przez caly film szczerze wspolczolem dziewczynie i do konca mialem nadzieje, ze spotka ja cos dobrego.
To tyle:)