"Wzgórze", którego polski tytuł powinien raczej brzmieć "Pagórek" nie jest tak naprawdę filmem wojennym. Akcja filmu rozgrywa się w obozie karnym dla brytyjskich żołnierzy gdzieś w Afryce, ale równie dobrze mogła by się dziać w każdym innym więzieniu.
Do celi nr 8 trafia pięciu nowych więźniów. Wszyscy poddawani są oczywiście surowym karom i morderczym treningom, ale w końcu wojsko to wojsko, nie ma co płakać. Szybko okazuje się, że dwóch więźniów może liczyć na szczególne warunki traktowania. Jeden z nich dla tego, że dał w mordę swojemu przełożonemu (nie pamiętam o jakim stopniu), drugi dlatego, że jest czarny. Na domiar złego okazuje się, iż realną władzę nad panami z ósemki pełni nie RSM Wilson (chorąży batalionu), a strażnik Williams (plutonowy), który przejawia iście sadystyczne zapędy. Więźniowie godzą się na takie a nie inne traktowanie, dopóki nie dochodzi do tragedii.
Podobne historie dzieją się naprawdę i są jednym z wielu powodów dla szarego człowieka do nienawiści do "tych ponad nim". Nie ma większego znaczenia jak moralnie oceniamy więźniów. A i tak pośród tych, których poznajemy nie ma ludzi złych i zepsutych (przynajmniej nie z uwagi na ich występki). Strażnik znęca się nad nimi, bo jest ścierwem i tu nie ma chyba żadnym wątpliwości. To jest czyste zło. Jednak podobne zło mogło długo spać, czekając na odpowiedni moment. Mogło też być przez lata dzieciństwa wstrzykiwane w małych lub większych dawkach przez otoczenie.
Tak czy siak pozycja strażnika to doskonała okazja do pobudki. A nie ma nic gorszego niż zły człowiek posiadając jakąkolwiek władzę nad innymi. I dlatego treść jest tu niezwykle uniwersalna. To może być dowódca wojskowy i szeregowcy, strażnik więzienny i więźniowie (przykład: "Uśpieni"), policjant i cywile, nauczyciel i uczniowie, prezes i sekretarka. Zawsze jakieś 50% będzie nadużywać władzy. A jakieś 5% (strzelam) będzie się znęcać, mniej lub bardziej, nad tymi pod sobą. I najgorzej, gdy władza jest absolutna, a więc nie wewnętrzna i nie łatwa do hmmm,... porzucenia, jak w przypadku nauczyciela i uczniów czy szefa i pracowników, tylko ofiarowana w ręce kata przez prawo. Policjant zawsze ma rację. Strażnik zawsze ma rację.
Film pokazuje jak bardzo próby walki z tyranem są trudne. I nie chodzi tu tylko o realne szanse na obalenie tyranii. chodzi o tężyznę psychiczną, której brakuje statystycznej jednostce poddawanej takiemu terrorowi. Większość ma przeświadczenie, że nie da się nic zrobić, że nie warto się wychylać, ryzykować. Że najlepiej pogodzić się losem i strać się jakoś na swój sposób przetrwać to piekło, znaleźć sobie gdzieś w nim miejsce (McGrath). Często izolując się od swojego otoczenia, zdradzając je. Nie wspierając krzywdzonych, tylko unikaniem krzywd (Monty Bartlett).
I tu zaczyna obraz obozu, jako alegorii państwa totalitarnego, lub państwa w ogóle, w końcu nawet w przypadku władzy demokratycznej znajdzie miejsce na odrobinę terroru. Większość się godzi na terror, w władzą nie ma co walczyć, znajdą się jednostki tępione za to, że są odmienne (Jacko King reprezentuje tu mniejszości), lub za łamanie prawa (Roberts jest tu odpowiednikiem jednostki, która w imię idei lub sprawiedliwości łamie prawo, którego nie uważa za wyznacznik dobra), znajdą się kapusie/ zdrajcy (Monty) jak i dziki tłum, mas ludu, która siedzi cicho, aż pewnego dnia pęknie. I do buntu, do powstania potrzeba tylko kogoś, kto ich poprowadzi, kto pierwszy wystąpi z szeregu.
Genialnie jest tu też przedstawiona reakcja władzy: coś na zasadzie "macie tu po kopercie i nic nie widzieliście".
Wiele można by jeszcze napisać o tym filmie, ale po pierwsze i tak pewnie mało kto będzie chciał to czytać, po drugie parę myśli już mi z głowy przez noc wyleciało i w reszcie po trzecie, wierzę, że sami to bez problemu odczytacie z filmu.
Od strony realizacyjnej, jak przystało na Lumeta film jest elegancki i dostojny, bez efekciarstwa i fajerwerków. Są natomiast sceny naprawdę świetnie nakręcone (prosta, ale efektowna scena z maską gazową, scena szaleńczego marszu Stevensa i wile innych). Praca kamery miejscami była naprawdę genialna, przez większość filmu po prostu dobra. Muzyka była na sowim miejscu, pełniła swoją funkcję dobrze, ale w pamięć mi nie zapadła. Obsada spisała się dobrze, ale wg mnie to nie Connery był tu gwiazdą, znacznie lepiej wypadli Harry Andrews, Ian Hendry czy Jack Watson.
Na koniec muszę chylić czoła Lumetowi za kolejny film powyżej dwóch godzin, który mnie nie nużył ani chwili. Nie wielu tak potrafi, bo nie lubię długich filmów.
Gorąco polecam i powtarzam jeszcze raz: TO NIE JEST FILM WOJENNY! Więc nawet jak ktoś nie lubi tego gatunku może spokojnie po niego sięgnąć.
K*rwa, oczywiście do pieprzone edytowanie postów nie działa. A ja zapomniałem wtrynić tam jeszcze jednej myśli:
Z pozoru jest to obraz wymierzony we wszelkiego rodzaju władzę, sugerujący, iż posiadanie władzy nad drugim człowiekiem prowadzi do zła. Jednak Roberts wypowiada w filmie bardzo ważne słowa "We'd have no bloody army, left if we didn't obey orders." I słusznie, ez władzy nie było by państwa.
Connery nie wypadł źle. Właśnie świetnie odegrał rolę takiego niezłomnego buntownika, indywidualisty. Miał rację, wypowiadając posłuszeństwo przełożonemu posyłającemu jego samego razem z oddziałem na pewną śmierć. Wierzył w swoją niewinność, bronił jej do końca, nie odwołał swoich poglądów pod presją otoczenia. King i jego scena udawania małpy u komedanta oprócz komicznej otoczki pokazuje też pełny tragizm mniejszości narodowych i rasowych. Kazano mu przestać, wyzywano od małpy, czarnego dziwadła, dzikusa i co tam jeszcze. No tak, w końcu biali zrobili z nich niewolników, zabrali daleko od ojczystej Afryki i kazali być wdzięczni za "ucywilizowanie" . Scena śmierci Stevensa, jego majaczenie, szaleństwo w delirium. Porażające choć jednocześnie olśniewające wykonaniem.