"Zielona mila" to film tak wzruszający, poruszający najgłębsze struny człowieczej duszy, film, w którym głębia ewangelicznej symboliki i wylewa się aż z ekranu telewizora! Ach! Ileż można by jeszcze powiedzieć o tym świetnie opakowanym produkcie roszczącym sobie prawo do bycia dziełem nieprzeciętnym. Wysokie miejsce w rankingu jest dowodem na to, jak łatwo można pozorować zejście z drogi wytyczonej przez Hollywood.
Oczyma wyobraźni widzę już głosy oburzenia. W końcu, jak można sprofanować to wiekopomne dzieło? Cóż, pozwoliłem sobie na ten przywilej i postanowiłem wyrazić niepochlebną opinię na temat filmu Darabanta. "Zielona mila" to worek stłoczonych myśli, które wieńczyć ma ta jedna, najabrdziej przemawiająca do widza: "Każdy ma swoją zieloną milę". Według mnie, film został niepotrzebnie naszprycowany treścią. Czy nie lepiej było usunąć część wątków i scen? Film trwa aż 180 minut! Niestety, o kilkadziesiąt minut za długo. Miejscami obraz Darabanta staje się nużący, zaś naiwność niektórych scen da się uzasadnić chyba tylko chęcią dojścia do celu jak najprostszymi środkami. Celem jest zwykłe skontrastowanie postaw. Z postaci zrobiono bowiem figury rodem z moralitetu. Źli, dobrzy i Jezus między nimi. Nie było by w tym jeszcze nic przerażającego, gdyby nie fakt, że wspomniane natłoczenie scen nie służy wyeksponowaniu głównego wątku. Mógłby być nawet dobroduszny Coffey, sadystyczny Percy, współczujący Edgecomb, ale po co tak rozwarstwiać film? To samo, a nawet dobitniej można było przekazać w znacznie krótszym czasie.
Uwagę widza trzeba utrzymać przy pomocy scen zabawnych, tudzież komicznych (wypełniacze 180 minut). Zaś wzruszyć najlepiej można śmiercią. Właśnie w tych końcowych momenatach "Zielona mila" najbardziej zdradza swój hollywoodzki rodowód. Wzruszyć widza i doklepać morał - oto najlepsze z możliwych zakończeń filmu. Sam się wzruszyłem i inni też, a więc można powiedzieć, że Darabant wykonał dobrze swoje zadanie. Chodzi w końcu o to, żeby po 180 minutach filmu pozostało jakieś wrażenie. Co z tego, że 150 minut nie budzi większych emocji, skoro w 30 zostają zrealizowane podstawowe cele?
Problemem jest też sama postać Coffeya. Poza scenami z pogranicza fantastyki jego rola jest...nieistotna. Bez jakiejkolwiek głębi, bez ikry, kompletnie nie intrygująca. Jest tylko narzędziem w rękach Boga, chodzącą lecznicą, bezpłciową ideą miłości i współczucia. Swoją drogą, wstawianie scen skrajnie nierzeczywistych do filmu zrealizowanego ogólnie w konwencji realistycznej daje zły rezultat. Może gdyby zostało to lepiej przedstawione, bez tej pretensjonalnej sztuczności...
"Zieloną milę" ratuje dobre aktorstwo. Hanks zagrał na poziomie, aczkolwiek rola Edgecomba nie wyróżnia się spośród pozostałych kreacji tego aktora. Nie ma tu szczególnej indywidualizacji postaci, więcej mamy w "Zielonej mili" Hanksa, aniżeli Edgecomba. Doug Hutchison dobrze zagrał sadystycznego, a jednocześnie tchórzliwego Percy'ego. Chyba najlepsza kreacja w tym filmie. Nie można nic zarzucić drugoplanowym aktorom grającym skazańców, a wiem Michaelowi Jeter'owi (Delacroix) i Samowi Rockwell’owi (Wild Bill). O aktorstwie Duncana (John Coffey) nie będę się wypowiadał. Darabant wziął go raczej dla charakterystycznej budowy ciała, aniżeli z powodu umiejętności aktorskich, które ograniczają się zresztą do prezentowania nam ciągle tej samej płaczliwej miny.
Spodziewałem się więcej po tak wychwalanym filmie. A tu niemiła niespodzianka. Obraz przeciętny, co prawda miał kilka dobrych scen (rozmowa Edgecomba z Indianinem, czy też przerażająca egzekucja Delacroix'a), ale to, jak dla mnie za mało, tym bardziej, że to tylko poboczne wątki. Przesłanie, główny wątek, fantastyka Kingowska i postać Coffeya to mało strawna mieszanka.
5/10
Sam napisałes: porusza najgłębsze struny czlowieczej duszy. I doglębna analiza jest tu zbędna, chociaż Twoja jest trafna (w dużym stopniu). Poniewaz płakalam jak bobr (a nawet nie pamietam kiedy zdażyło mi sie to wczesniej) 10/10 i tyle samo przyznaje ksiązce.
pozdrawiam
Naturalnie, to była ironia z mojej strony. Moim skromnym zdaniem, zbędne są ciągle powielane "ochy" i "achy".
A ja się zgadzam po całości. Wzruszyłem się na tym filmie, ale po obejrzeniu pozostał niedosyt, pustka. Ckliwe to, i infantylne.