Jolt dość mocno stara się być filmem na miarę Cranka, Atomic Blonde i Johna Wicka, ale ostatecznie nie udaje mu się to w większości kluczowych obszarów, takich jak słaba reżyseria i scenariusz, fabuła, która mogła być całkiem interesująca, ale skończyła jako zbyt skomplikowany bałagan, sceny akcji zrujnowane przez słabą choreografię i zbyt wiele quick-editów oraz mierne aktorstwo.
Jest jednak kilka zalet, takich jak przyzwoite zdjęcia, niezła muzyka, szybkie tempo i całkiem zacna obsada.
Ogólnie rzecz biorąc, był to po prostu kolejny nijaki, generyczny i ogólnie niezapadający w pamięć film akcji, nie polecałbym go, chyba że chcecie po prostu spalić 91 minut swojego czasu i nie macie nic lepszego do roboty.
Jak ktoś lubi kino akcji, to właśnie można obejrzeć, bo nie jest jakiś strasznie zły ten film, ale faktycznie mam takie poczucie, że jakby reżyserował to Stahelski albo ktokolwiek, kto ma pojęcie o walkach wręcz, to wyszłoby lepiej. Choreografia jest krótka, a i tak tnie ją na kawałki chaotyczny montaż, do tego zupełnie nie korzystają ze scenografii twórcy, wręcz akcję toczą w pustym pomieszczeniu, jak w tym finałowym budynku.
Jak się pomyśli, ile się nakombinowano, ile postaci różnych uharakteryzowano w takim Bullet Train, to wychodzi, że tutaj jest zwyczajnie za prosto i to nie jest taka prostota dla prostoty i czystości formy, bo Beckinsale ewidentnie nie jest mistrzynią sztuk walk, ale nadrabia to charakterem i zadziornością, więc na końcu wychodzi, że najfajniejsze są sceny dialogowe...