24. Warszawski Festiwal Filmowy - dzień 7.

Filmweb /
https://www.filmweb.pl/news/24.+Warszawski+Festiwal+Filmowy+-+dzie%C5%84+7.-46710
Za nami kolejny, siódmy już dzień 24. Warszawskiego Międzynarodowego Festiwalu Filmowego. Pora zatem na kolejną dawkę redakcyjnych spostrzeżeń z wybranych projekcji festiwalowych. Wszystkie relacje i omówienia filmów znajdziecie na specjalnej filmwebowej stronie imprezy TUTAJ.

Kopciuszek prostytucji

Wielką zaletą małych filmów są nietuzinkowi bohaterowie. Nie mogąc przyciągnąć widzów efektownymi zdjęciami czy zapierającymi dech w piersiach eksplozjami, jedynym co im pozostaje są barwne, niejednoznaczne postaci. I to oferuje nam "Siostra Katii", a zatem spokojnie możemy powiedzieć, że film spełnia podstawowe wymogi wysokiej jakości niskobudżetowych produkcji.

Główną bohaterką filmu jest mała 'siostra Katii', niemalże bezimienny kopciuszek, dzielący przestrzeń życiową z matką prostytutką i siostrą striptizerką. Siostra Katii jest owocem zawodowych związków jej matki. Jest niczym rzep, który doczepił się do rodziny prostytutek i nie chce się odczepić. Ma jednak swoje zalety: posprząta, doda alkoholu do kawy, można się na niej wyżyć albo szukać u niej pocieszenia, a co najważniejsze łatwo ją porzucić. Sama dziewczyna zdaje się nie mieć większych ambicji. Zresztą przyczepia się do wszystkich, o czym w dość traumatycznych okolicznościach przekona się pewien naiwny propagator Słowa Bożego.

"Siostra Katii" u swej podstawy jest dydaktyczną produkcją opowiadającą o szkodliwości prostytucji i dramacie kobiet, które zawód ten wykonują. Jednak Mijke de Jong unika taniej łopatologii. Poglądy społeczne skrywa za udanym i wnikliwym portretem dziewczyny na progu dorosłości, która otoczona przez seks łaknie prawdziwej bliskości, lecz przez większość filmu nie jest w stanie jej osiągnąć. Obraz robi jeszcze większe wrażenie, kiedy uświadomimy sobie, że główne role zagrały zupełnie niedoświadczone młode dziewczyny. Już tylko za to, filmowi należą się duże brawa. (mp)

Gejowski punkt widzenia

Sprawy ważkie społecznie porusza także dokument "Nagle, zeszłej zimy". Dwóch dziennikarzy, będących razem jako para od ośmiu lat, postanowiło zarejestrować na taśmie filmowej (a raczej na kamerze cyfrowej) kilka miesięcy ze swojego życia, podczas których aktywnie obserwują prace rządu nad ustawą o konkubinacie. Ustawa ta miała m.in. nadać parom jednopłciowym prawa zarezerwowane aktualnie wyłącznie dla małżeństw heteroseksualnych.

Gustav i Luca opisują siebie jako ludzi całkiem zwyczajnych, daleko odbiegających od stereotypu geja, jaki rozpropagowany jest w kulturze masowej. To istotne, gdyż właśnie ze stereotypami będą się zmagać. Film pokazuje gejowski punkt widzenia na sprawę związków jednopłciowych. Jednak Gustav i Luca robią wszystko by samym nie wyjść na uprzedzonych. Stąd w ich pokazanym materiale znajdują się zarówno rozsądne argumenty obu stron, jak i przykłady czystej, doprowadzonej do absurdu demagogii. Jednak najciekawiej film wypada w scenach (nawet jeśli inscenizowanych), w których widzimy jak sami twórcy reagują na całą sprawę legalizacji związków jednopłciowych. Nie zawsze z entuzjazmem walczą o swoje prawa - widać, że woleliby wieść spokojny żywot bez angażowania się w walkę o prawa obywatelskie.

"Nagle, zeszłej zimy" choć jest filmem osobistym, to jednak został zmontowany z myślą o szerszej widowni. Stąd całość zaprezentowana jest w przystępny sposób. Autorzy uatrakcyjniają film na różne sposoby. Może nie są Michaelami Moore'ami czy Boratami, ale całkiem nieźle poradzili sobie jako reżyserzy. (mp)

Dyktatura disco

"Tony Manero" zapewne podzieli widownię. Część uzna film za mocny dramat psychologiczny i alegorię dyktatury w jednym, inni z politowaniem pokiwają głową i postarają się jak najszybciej o nim zapomnieć. Powód tak różnych reakcji jest jednak identyczny - to postać głównego bohatera i sposób, w jaki został on przedstawiony przez reżysera Pablo Larraina.

Raul to typowy psychopata. Zdaje się mieć spokojne usposobienie i powierzchowność budzącą sympatię otoczenia. Jednak dla osiągnięcia własnych celów jest w stanie zrobić dosłownie wszystko i nawet o jotę nie podskoczy mu przy tym ciśnienie ciśnienie. Za pierwszym razem jego ofiara jak i widzowie przeżywają szok (a raczej tylko widownia go przeżyje, dla kobiety będzie to ostatnie doświadczenie na tym padole łez). Przemoc nie jest w ogóle sygnalizowana, pojawia się tak niespodziewanie, że zanim mamy okazję zrozumieć, co się właśnie dzieje, jest już po wszystkim. Z czasem, dzięki cierpliwej narracji reżysera, zaczynamy poznawać bohatera bliżej. Jego obsesja na punkcie "Gorączki sobotniej nocy" i infantylne podejście do zemsty wzbudzi u wielu niesmak. To nie jest hollywoodzki obraz psychopaty. I właśnie w tym tkwi siła obrazu.

Larrain stworzył wiarygodną opowieść o świecie ludzi żyjących w ciągłym zagrożeniu. Raul jest nieodrodnym dzieckiem chilijskiej dyktatury. Za miłą fasadą kryje się bezwzględne okrucieństwo, które zaskakuje w najmniej spodziewanych momentach. Dobrze przemyślany, nieźle zagrany jest z całą pewnością ciekawym głosem w procesie rozliczania się z dyktaturą Pinocheta. (mp)

Cyrkonie

"Cichy chaos" to film zrealizowany z myślą o szerszej publiczności, która mimo wszystko chciałaby mieć złudzenie obcowania z prawdziwą sztuką. Patrząc na obraz chłodnym okiem nie da się ukryć, że jest to dość banalna przypowiastka o tym, jak poradzić sobie z żałobą po osobie, której nie kochało się za życia, która tak naprawdę była kimś obcym. Niewiele w tym filmie jest prawdziwego psychologicznego "mięsa". Zamiast tego mamy sporo filmowych cyrkonii, które lśnią jak prawdziwe diamenty zapewniając publice wystarczająco dużo frajdy.

Stonowana narracja, dobra gra aktorska, nietypowi bohaterowie i niejednoznaczne sytuacje są tylko atrapą, ale za to atrakcyjną. Opakowanie w postaci zdjęć i muzyki dopełnia obrazu całości. Otrzymujemy sympatyczne, ale jednak pozbawione głębi przedstawienie o cierpieniu i poczuciu winy. Łatwostrawne i szybko ulegające biodegradacji w pamięci. (mp)

Amator na viagrze

W słynnej finałowej scenie "Amatora" Kieślowskiego główny bohater kieruje kamerę na siebie. Wybitny polski reżyser zapewne nigdy nie wpadłby na to, co się stanie, kiedy gest jego bohatera powtórzy nie do końca zrównoważony i na swój sposób uroczy szkocki bumelant z problemami z potencją i własnymi uczuciami. W każdym razie obraz Chrisa Waitta  o wiele mówiącym tytule "Pełna historia moich niepowdzeń seksualnych", z całą pewnością jest przejawem kina autorskiego. Nie dość, że zrobił siebie bohaterem nietypowego dokumentu, który koncertuje się na jego porażkach uczuciowych i seksualnych, to jeszcze z miłości do sztuki i na tropie prawdy o sobie dał się wychłostać przed kamerą po jądrach. A jednak, to, co odczytujemy z opisu, może się wydać zwyczajną zgrywą, w rzeczywistości jest naprawdę dobrym filmem o własnej niedojrzałości i odkrywaniu tego, co w życiu jest naprawdę ważne.

Chris Waitt sięgnął po genialnie prosty sposób, biorąc pod uwagę, że nie miało się wcześniej żadnej koncepcji na film. Wystarczy odwiedzić z kamerą wszystkie swoje byłe dziewczyny i poprosić je, aby powiedziały, dlaczego cię rzuciły. Ta filmowa "psychoanaliza" okazuje się nadzwyczaj zabawna: dziewczyny nie bardzo chcą się wypowiadać (przynajmniej pozytywnie), a bohater jest człowiekiem, który lubi swobodny i nieuporządkowany styl życia i nie ma zbytnich zahamowań, jeżeli chodzi o ekshibicjonizm. Waitt jest dla siebie naprawdę okrutny i szczery, a przy tym ma poczucie humoru i olbrzymi dystans i właśnie to jest największą siłą jego filmu. Swobodne podejście do tematu sprawia także, że kiedy zgrywa dotyka rzeczy poważnych, to wraz z bohaterem odkrywamy, co z nim jest naprawdę nie tak, a przy tym dowiadujemy się, co nie tak jest z nami. Bo chociaż kamera jest skierowana na niego, to widz poniekąd także odbija się w jej obiektywie. W ten sposób ten szalony filmowy eksperyment zmienia się w naprawdę wartościowy i interesujący dokument. (k.m)

Dzikość serca

Carmo (Loureiro) chciałaby wsiąść do pociągu byle jakiego i zwiać z zapadłej dziury na granicy Brazylii i Paragwaju. W kasie na stacji kolejowej słyszy, że za pieniądze, które posiada, mogłaby co najwyżej wybrać się do kosmetyczki. Niesprecyzowane, acz wielkie plany uschłyby pewnie niczym niepodlewany kwiat, gdyby nie znajomość nawiązana w nocnym klubie. Carmo spotyka tam paralityka Marca (Martinez, reżyser ze "Złego wychowania" Almodovara) próbującego sprzedać pochodzącą z przemytu elektronikę. Bohaterowie nie pałają do siebie szczególną sympatią, ale postanawiają sobie nawzajem pomóc.

Czym się takie "spotkania na krańcach świata" kończą, wiemy świetnie z niejednego filmu. Zanim jednak dojdzie do nieuchronnego finału, w którym widzowi zostanie zaaplikowana omdlewająca dawka dobra i piękna, reżyser odpali cadillaca zasilanego paliwem z rafinerii Tarantino. Kinowa podróż po bezdrożach czerpie natchnienie z "Urodzonych morderców" i "Prawdziwego romansu", choć przemoc jest tutaj dużo bardziej stonowana, a humor ugrzeczniony. Tropy postmodernistyczne są zresztą fałszywe - "Carmo" rzadko kiedy bawi się kinem w bestialski i pozbawiony respektu sposób.

Traktowanie obrazu Pasty jako bezkrytycznego ksera amerykańskich wybryków byłoby wredne. Mnie najlepiej smakują tu bezpruderyjne sceny erotyczne – podany bez zadęcia seks wygląda po prostu fajnie. I pomyśleć, że współproducentem "Carmo" jest... Polska. Kto wie, może to nie najgorszy sposób na ratowanie naszych pieniędzy przed zmarnotrawieniem. Zamiast rozdawać je drugorzędnym reżyserom z krajowego podwórka, należałoby wspomóc finansowo paru zdolnych chłopaków i dziewczynek z zagranicy. Ci skręcą festiwalowy przebój i tym samym będzie rosła sława nadwiślańskiego państwa jako mecenasa światowej kinematografii. (łm)

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones