30 lat temu, 25 grudnia 1977 roku, zmarł
Charles Chaplin.
Mały tramp na dużym ekranie KONRAD J. ZARĘBSKI
Wiemy o nim niemal wszystko - znamy biografię balansującą między spełnieniem a brakiem zrozumienia, sięgamy po jego filmy na kasetach i płytach DVD, oglądamy je w telewizji. Poza bywalcami filmotek nie widzieliśmy go jednak na dużym ekranie, ale i ten brak zostanie nadrobiony: na styczeń zapowiadany jest przegląd filmów
Charlesa Chaplina.
David Robinson otwiera swoją "Kronikę kina" (wydawnictwo "Sight & Sound" na stulecie kina) zdjęciem
Charlesa Chaplina w charakteryzacji Małego Trampa przy kamerze filmowej, opatrzonym podpisem: "Patrząc w stronę nowego świata: Chaplin - człowiek z kamerą". Takich ludzi z kamerą było więcej - dlaczego więc
Chaplin pozostał w naszej pamięci tak długo? Jak to się stało, że właśnie jego filmy wzbudzały entuzjazm pod każdą szerokością geograficzną? Dlaczego ciągle jest nasz, kiedy inni pozostali jedynie znakiem swoich czasów lub - jak
Valentino czy
Bogart - ikoną popkultury? Gdy Warner wypuścił na rynek amerykański kolekcję
Chaplina na kasetach i DVD, recenzent "The Hollywood Reporter" w pierwszym akapicie zapiał z zachwytu, by w drugim natychmiast zauważyć:
"Ale to jest Chaplin, więc nie może obyć się bez kontrowersji".
Jak to więc jest z tym
Chaplinem - znamy go czy nie?
Nasz ogląd
Chaplina został wypaczony przez telewizję. Burleska, której niekwestionowanym królem pozostał, zaczęła umierać śmiercią naturalną wraz z nastaniem kina dźwiękowego. Jej gwiazdy przepadły, jedynie
Chaplin mógł sobie pozwolić na realizowanie filmów (prawie) niemych aż do 1936 roku. Nawet w
"Dyktatorze" (1940) najlepsze partie oparte są na pantomimie (jak słynny taniec z globusem czy niema sekwencja golenia w rytm "Tańców węgierskich" Brahmsa) bądź na onomatopeicznej parodii wystąpień
Hitlera (napisanych w języku esperanto). Lecz i on musiał nauczyć się dźwięku. Na szczęście, w latach 50. burleskę odkryła telewizja, ale pokazywała ją inaczej. Z filmów wycinano pojedyncze sceny, zestawiano obok siebie, opatrywano zwariowaną muzyczką i puszczano jako wypełniacze programu. Śmiesznie podrygujące ludziki w krótkich scenkach na małym ekranie: takimi zapamiętali mistrzów burleski kinomani, którzy uczyli się kina w latach 60. i 70. Do czasów
Kevina Brownlowa i
Davida Gilla, twórców serialu telewizyjnego
"Hollywood – początki" (1980), nikt nie zaprzątał sobie głowy puszczaniem niemych filmów z szybkością 16 klatek na sekundę, zarzuconą wraz z nastaniem dźwięku.
Chaplin odkrywany na nowo w latach 80. - poza zaciszem filmotek - zaskakiwał inwencją i poczuciem humoru, ale nie tylko.
Alfred Hitchcock powiedział kiedyś - a my skwapliwie przyznaliśmy mu rację - że "film to życie, z którego wycięto momenty nudy".
Chaplin albo
Hitchcocka nie słyszał, albo miał w tej kwestii inne zdanie. Jego filmy, choć na pierwszy rzut oka przezabawne, zazwyczaj mają drugie dno. Kiedy ogląda się
"Gorączkę złota" (1925) - od 50 lat pozostającą w pierwszej dziesiątce największych dokonań kina - można pękać ze śmiechu z amerykańskiego mitu Klondike i gorączki złota lub rozpoznając odwieczne schematy hollywoodzkie (pytanie, czy były już odwieczne w chwili powstania filmu?). Ale można też nie uśmiechnąć się ani razu, oddając się refleksji nad kondycją człowieka, jego oczekiwaniami i tęsknotami - od najprostszych, jak zaspokajanie głodu, po najbardziej intymne, jak marzenia o spotkaniu kogoś bliskiego, kogo warto obdarzyć nawet złotem.
"Gorączka złota" była swego czasu najchętniej oglądanym filmem świata, zapewne dlatego, że jest filmem najbardziej ludzkim. Siła
Chaplina polega właśnie na humanizmie. Kiedy ogół produkcji hollywoodzkich odzwierciedlał marzenia producentów, realizatorów i widzów, filmy
Chaplina oddzielały marzenia grubą kreską - jak w
"Brzdącu" (1921) - od pokazywanej na ekranie rzeczywistości. Rzeczywistości szczególnej, bo widzianej oczami człowieka ubogiego: to świat, gdzie bogaty nigdy nie zrozumie biednego (
"Światła wielkiego miasta", 1931), zamieni go w swego niewolnika (
"Dzisiejsze czasy", 1936), bądź w mięso armatnie (
"Dyktator", 1940). Świat filmów
Chaplina na zawsze pozostanie światem ubogich i odrzuconych - prostych umysłem, lecz wielkich duchem włóczęgów, wrażliwych wyrzutków usuniętych poza nawias przez system. O ile tradycyjna burleska, także uprawiana przez wczesnego
Chaplina, była światem anarchii, szukaniem sobie miejsca w wyższej grupie/klasie społecznej, zwieńczonym drobnym zwycięstwem nad jakimś gburem czy brutalem, o tyle
Chaplin w filmach pełnometrażowych stawał się ludowym trybunem, wyrazicielem aspiracji swoich najwierniejszych widzów, tych rozumiejących go bez słów. Jego bohater okazywał się samarytaninem, gotowym pomóc tylko dlatego, że ktoś słabszy potrzebował pomocy, altruistą pochylającym się nad sierotą, robotnikiem oczekującym godziwej zapłaty, a może tylko człowiekiem wrażliwym na los bliźniego, pragnącym miłości i tęskniącym za ciepłem, ofiarowanym przez drugiego człowieka.
Patrząc z pewnego dystansu,
Chaplin jawi się jako bystry obserwator świata, na własnej skórze odczuwający nie tylko zachodzące wokół przemiany społeczne. Co więcej, jego spostrzegawczość i przenikliwość okazuje się darem, jakiego brakuje ludziom odpowiedzialnym za losy świata. Pomysł
"Dyktatora" narodził się w 1937 roku, kiedy
Alexander Korda zwrócił
Chaplinowi uwagę, że jego Mały Tramp jest fizycznie podobny do
Adolfa Hitlera, a nikt wokół nie zdawał sobie sprawy, jak niebezpieczną ideologią okaże się wkrótce faszyzm. Produkcja filmu ruszyła w styczniu 1939 roku, pierwszy klaps padł 9 września, kiedy polskie wojska stawiły opór Wehrmachtowi, prace nad filmem zakończono 2 października 1940 roku - po upadku Polski i połowy Europy, w trakcie bitwy o Anglię - by 15 października wprowadzić go na ekrany. Wcześniej w Hollywood i w Waszyngtonie rozgorzała burza: czy przestrzegające reguł izolacjonizmu Stany Zjednoczone mogą tak głęboko ingerować w politykę hitlerowskich Niemiec? Na szczęście zwyciężyła tzw. Pierwsza Poprawka do amerykańskiej konstytucji, gwarantująca wolność słowa, której tak długo odmawiano kinu jako medium.
"Dyktator" emanuje pragnieniem wolności - jak cała twórczość
Chaplina, będąca wołaniem o szeroko rozumianą wolność. Mały Tramp z
"Emigranta" (1917) przybywał do Ameryki w poszukiwaniu wolności i odkrywał, że ta Ziemia Obiecana niewiele różni się od świata, który porzucił. Ale tutaj można chociaż poczuć się wolnym, odciąć się gburowatemu prześladowcy, powędrować w dal drogą na zachód. W
"Brzdącu" pragnienie wolności było jeszcze silniejsze: przygarnięcie chłopca nobilitowało włóczęgę, awansowało go do funkcji ojca, której nie chciał jednak zaakceptować system społeczny. Ale z systemem można nie tylko walczyć, ale i wygrać. Ba, wygrać można także z ludzką niegodziwością i przeciwnościami przyrody, czego dowodzi
"Gorączka złota”. Wolnym można poczuć się także i w wielkim mieście, choć narzuca ono ludziom własny rytm (
"Światła wielkiego miasta"), i nawet przy fabrycznej taśmie, sprowadzającej robotnika do poziomu robota (
"Dzisiejsze czasy"). Bo wolnym czuje się każdy, kto zachowa godność i kocha bliźniego, kto ocalił swą wrażliwość.
"Dyktator" to już wołanie o wolność całego narodu, ba - całego świata, który znalazł się w zasięgu szaleńca, opętanego żądzą władzy. Szczególnie mocny apel o pokój, a może wręcz - co stało się powodem szczególnie gwałtownych kontrowersji - wezwanie do wojny, która powstrzyma szaleńca? W dorobku
Chaplina był jeszcze film o prawie do wolności poglądów -
"Król w Nowym Jorku" (1957), zrealizowany już po opuszczeniu Stanów Zjednoczonych protest przeciwko maccartyzmowi.
Chaplin na zawsze pozostanie jednym z największych mistrzów światowego kina - jego legendą i zarazem jedną z jego najbardziej kontrowersyjnych ikon. Te kontrowersje wynikają nie tylko z tego, że uczynił swego bohatera rzecznikiem maluczkich tego świata, choć zapewne to nie pozostało bez wpływu na ocenę jego dzieła. Przyczyną było także bujne życie osobiste artysty - liczne romanse i ich kłopotliwe konsekwencje, dające mu miejsce w wydawnictwach w rodzaju "Życie erotyczne gwiazd Hollywood" Nigela Cawthorne'a. To jeden z powodów, dla których aż do śmierci zachował prawa do swoich filmów. Pielęgnował i cyzelował swoje dzieła, komponując do nich muzykę i układając komentarze. Kochał swoje filmy, bo były szczególnym rodzajem pamiętnika. W sekwencji anielskiej
"Brzdąca" wystąpiła
Lita Grey, późniejsza niechciana żona, zaś w finale
"Gorączki złota" długo całował
Georgię Hale, która twierdzi, że był to znak łączącego ich uczucia. To prawda,
Chaplin był człowiekiem sentymentalnym. Nie na tyle jednak, by w 1942 roku - kiedy przygotował udźwiękowioną wersję
"Gorączki złota" - tego pocałunku znacznie nie skrócić.
KONRAD J. ZARĘBSKI