Gruzińska reżyserka Dea Kulumbegashvili przyjechała na festiwal w Wenecji ze swoim nowym filmem "April" i zrobiła na wyspie Lido niezłe nowe horyzonty. Ludzie gęsto wychodzili z sali, ale Jakub Popielecki został do końca i… zdecydowanie nie żałuje. Przeczytajcie jego recenzję. ***
recenzja filmu "April", reż. Dea Kulumbegashvili
Kwiecień-cierpień autor: Jakub Popielecki
"To nie jest taki film, na który każdy zawsze będzie miał ochotę", mówi znajomy po seansie "
April". "Raczej nikt nigdy nie będzie miał na niego ochoty", odpowiadam. Podczas pokazu prasowego na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Wenecji widzowie wychodzili z sali jakby chętniej i liczniej niż z innych filmów konkursowych. I to pomimo faktu, że reżyserka
Dea Kulumbegashvili od pierwszych minut przygotowuje nas, że #będzieźle. Film otwierają bowiem aż trzy sceny, mające za zadanie – jak to się mówi po angielsku – "przeczyścić podniebienie" (czytaj: odstraszyć nieprzygotowanych). Najpierw enigmatyczne ujęcie drepczącej w mroku upiornej sylwetki, potem długi mastershot z punktu widzenia osoby dyszącej w jakimś leśnym bagnie, wreszcie realistyczna scena porodu nakręcona tak, żeby Wszystko Było Widać. W dalszej części filmu czeka nas jeszcze (między innymi) rozgrywający się w czasie rzeczywistym zabieg aborcji. Gruziński arthouse na całego. A teraz najlepsze: podobało mi się.
Dziwię się o tyle, że z reguły bywam uczulony na podobne postradzieckie czarnowidztwo: filmy o tym, że jest brudno, brzydko i bez wyjścia, mentalna Rosja, materialna bieda i metafizyczny gnój. Znajomi, którym "
April" nie przypadł do gustu, oskarżają zresztą
Kulumbegashvili o festiwalowy koniunkturalizm: terroryzowanie widza do uległości drastycznym tematem i równie drastycznym stylem. Jedna koleżanka zaserwowała reżyserce nokaut, ogłaszając, że podczas seansu czuła się jak na Nowych Horyzontach A.D. 2007 – oczywiście nie w dobry sposób. Rozumiem te głosy o tyle, że sam miałem podobne odczucia przy debiucie Gruzinki, "
Początku" (2020). Widziałem tam sprawny-ale-jednak zbiór arthouse’owych klisz: "klinicznie" statyczną kamerę, opowieść o systemowej opresji, sceny seksu w jakimś błocie. "
April" oczywiście zaprasza podobne zarzuty.
Kulumbegashvili przełamuje jednak monotematyczną manierę, przeformatowując sposób doświadczania jej przez widzów.
W centrum filmu mamy konflikt, jaki mógłby wziąć na warsztat któryś z reżyserów rumuńskiej nowej fali. Noworodek umiera podczas rozwiązania i władze szpitala wszczynają dochodzenie mające ustalić, czy popełniono błąd w sztuce lekarskiej. Położna Nina (
Ia Sukhitashvili), która odbierała poród, zostaje postawiona w dwójnasób niewygodnej sytuacji: pod lupą inspekcji może bowiem wyjść na jaw, że w lokalnych wsiach przeprowadza pokątnie zabiegi aborcji.
Cristian Mungiu czy inny
Cristi Puiu zrobiliby z tego zwarty scenariuszowo naturalistyczny moralitet o kleszczach opresyjnego systemu.
Kulumbegashvili tymczasem proponuje coś na kształt filmowego ekspresjonizmu – czy wręcz brutalizmu (zabawne więc, że w weneckim konkursie przyszło jej rywalizować z "
Brutalistą").
Całą recenzję autorstwa Jakuba Popieleckiego przeczytacie TUTAJ.