Czwartek minął w Warszawie pod znakiem bacznej obserwacji ludzkiej egzystencji. W programie aż zaroiło się od filmów, które nie tyle opowiadają zamkniętą historię, ile podglądają przez chwilę cudze życie.
Najlepszym tego przykładem może być pokazany w konkursie 'Nowe Filmy, Nowi Reżyserzy' debiut Argentyńczyka
Pablo Fendrika "Bandyta". Reżyser całkowicie niweluje dystans między widzem a postaciami. Kamera sprawia wrażenie doczepionej do bohaterów i towarzyszy im wszędzie, bezczelnie gapiąc się na wszystko, co czynią.
Tytułowego bandytę poznajemy, kiedy wchodzi na teren szkoły, żeby zapisać do niej syna. Szybko okazuje się, że był to tylko pretekst, by ograbić instytucję z pieniędzy. Kamera, niczym niemy świadek towarzyszy dramatycznym, choć bardzo spokojnie rozwijającym się zdarzeniom. Po wszystkim mężczyzna wychodzi, jedzie do banku, następnie do kawiarni, gdzie zostanie poparzony wrzątkiem. Kamera jest z nim wszędzie. Nie zadaje pytań, nie wnika w motywy, po prostu obserwuje. Główny bohater pozostanie na zawsze dla widza tajemnicą. Nigdy nie dowiemy się, dlaczego rabuje szkoły, ani czy uszło mu to na sucho. Końcówka oferuje kilka sugestii, lecz są to tylko hipotezy.
Fendrik miał bardzo dobry pomysł na film, a raczej pomysły. Tak naprawdę bowiem
"Bandyta" nie jest pełnometrażowym filmem fabularnym, a zlepkiem dwóch filmów krótkometrażowych. Pierwszy z nich to historia tajemniczego złodzieja z intrygującą pointą, na którą składa się początek i koniec
"Bandyty". Drugi film to historia złodzieja, który podszywa się pod rodzica, by dostać się na teren szkoły. Nie wie jednak, że z owym rodzicem rozmawiać zechcą nauczyciele zaniepokojeni zachowaniem dziecka.
Gdyby
Fendrik pozostał przy krótkim metrażu, oba filmiki byłyby naprawdę świetnymi obrazami. Jako jeden film fabularny jest jednak za słaby. Brakuje mu materii, by ukształtować pełnowartościowe dzieło. Reżyser łudzi się, że sam pomysł wystarczy - niestety liczy się również realizacja. Nie mniej jednak
"Bandyta" jest na swój sposób ciekawym projektem, a same pomysły warto docenić. Kto wie, za jakiś czas
Fendrik może widzów naprawdę czymś zaskoczyć.
Brazylijczyk
Chico Teixeira w
"Domu Alicji" również przygląda się ludziom, lecz czyni to z większym dystansem i wyczuciem.
Teixeira ma w tym doświadczenie, gdyż przed nakręceniem
"Domu Alicji" realizował dokumenty.
Jego fabularny debiut to relacja z kilku dni pewnej brazylijskiej rodziny. Składają się na nią tytułowa Alicja pracująca w salonie piękności, jej mąż taksówkarz, trójka synów oraz matka, coraz słabszego zdrowia. I tu reżyser ustawia widzów w postaci obserwatorów. Jednak tym razem kamera nie jest zwykłym rejestratorem zachowań. Reżyser niezwykle umiejętnie operuje obrazem, by uchwycić ulotne chwile, z których odczytać możemy tomy informacji; jak choćby przelotne spojrzenie Lucasa na swego młodszego brata Juniora, czy starszego mężczyznę chwytającego Lucasa za udo, albo dawny znajomy Alicji lekko muskający ją kolanem, czy też nagle pojawiające się na nogach Edinhia nowe buty.
Jesteśmy świadkami przepływu strumienia życia. Nie ma tu początku, bo też w prawdziwym świecie zawsze wkraczamy w środek czyjejś historii. Nie ma też końca, gdyż po nas czy bez nas, świat dalej się toczy. Na drobnych obrazach, krótkich ujęciach, zbliżeniach
Teixeira buduje dom pełen tajemnic i niedomówień.
"Dom Alicji" to niezwykle udany i dojrzały debiut fabularny. Jego wielkim atutem jest nie tylko reżyseria ale i gra aktorska stojąca na zaskakująco wysokim poziomie. Zaskakującym, gdyż dla większości osób zaangażowanych w ten projekt, była to pierwsza rola w życiu! Pozostaje dla mnie zagadką, jak trzem młodym chłopakom udało się gestami, mimiką twarzy, intonacją głosu oddać całą głębię tajemnicy i komplikacji ich życia. Grająca główną bohaterkę Carla Ribas bezbłędnie radzi sobie z rolą kobiety namiętnej znajdującej się na skraju załamania nerwowego. A przecież także i ona ma dość skromne doświadczenie filmowe.
"Mój dzieciak mógłby to namalować" to z kolei dokument, który próbuje podejrzeć intymny świat dziecka-twórcy. Film opowiadający o paradoksie malarstwa abstrakcyjnego, gdzie nawet 3-letnie dziecko może stać się Artystą, na oczach jego twórcy zmienia się jednak w zupełnie inny obraz. To ciekawe, choć nieco schizofreniczne, obserwować jak zmienia się punkt obserwacyjny reżysera, jak coraz bardziej i wnikliwiej przygląda się nie dziewczynce, lecz jej rodzicom.
"Mój dzieciak mógłby to namalować" w swej ostatecznej formie staje się dokumentem rejestrującym fenomen 15 minut sławy. Od początkowego zachłyśnięcia się zainteresowaniem publicznym, przez narastającą pazerność i chęć wykorzystania szumu medialnego dla własnych korzyści, po brutalne zakończenie, boleśnie sprowadzające na ziemię.
To także opowieść o rodzicach i ich dzieciach. Reżyser stawia pytania, w jakim stopniu opiekunowie narzucają swoje pragnienia dzieciom, ukierunkowują je. Bohaterką filmu jest dziewczynka, która w wieku czterech lat została ogłoszona sensacyjną malarką. Jednak w tej rodzinie to jej ojciec był malarzem, choć niespełnionym. Czy to możliwe, że poprzez córkę próbuje on spełnić swe własne marzenia? Czy to możliwe, by dziecko malowało tak intensywne abstrakcje? A może ktoś (ojciec?) obrazy te podrasował?
Skandal z 'fałszowaniem' obrazów, który twórcy dokumentu udało się w całości uwiecznić na taśmie pokazuje jeszcze jeden absurd. Ten sam obraz zmienia swoją wartość w zależność od tego, kto jest autorem. To absolutnie intrygujące zjawisko.
"Mój dzieciak mógłby to namalować" nie jest jednak w żadnym wypadku dokumentem szczególnym, wyjątkowym, odkrywczym. To raczej rejestracja zdarzeń, które się zdarzyły, a reżyser miał tyle szczęścia, że był z kamerą na miejscu w odpowiednim czasie. Rozwijanych jest wiele wątków, wiele aspektów historii, co zwiększa poczucie intymności i zaangażowania twórcy w cały projekt, z drugiej strony rozwadnia tezę, gubi ją wśród wątków pobocznych. Brak konsekwencji obniża poziom film, lecz warto się z nim zapoznać, by choć przez chwilę zakosztować szaleństw współczesnego świata.