Felieton
Cuda
Filmweb / / 03-01-2020 11:39
W najnowszej odsłonie cyklu "Perły lamusa" Piotr Czerkawski przygląda się włoskim "Cudom" – filmowi, który, jak pisze, zachwyciły Pawła Pawlikowskiego, rozczuliły Sofię Coppolę, a Nicolasa Windinga Refna podobno doprowadziły do łez.
"Szczęśliwy Lazzaro" Alice Rohrwacher bez wątpienia należy do najczęściej chwalonych tytułów ostatnich miesięcy. Sukces włoskiej reżyserki nie wziął się znikąd. Pełnię swojego talentu Rohrwacher zademonstrowała już w poprzednim dziele – zrealizowanych w 2014 roku "Cudach". Film, który przez polskie kina przeszedł raczej bez echa, na świecie odniósł duży sukces , zdobywając Grand Prix festiwalu w Cannes. Dzieło Włoszki spotkało się także z uznaniem kolegów po fachu. "Cuda" zachwyciły Pawła Pawlikowskiego, rozczuliły Sofię Coppolę, a Nicolasa Windinga Refna podobno doprowadziły do łez.
Całkiem możliwe, że do grona międzynarodowych wielbicieli "Cudów" przystąpiłaby także Olga Tokarczuk (na jednym z prowadzonych przeze mnie wrocławskich spotkań przyszła noblistka przyznała się zresztą do zachwytu nad "Lazzarem"). Zarówno polska pisarka, jak i włoska reżyserka, wydają się należeć do artystek dążących w sztuce do przekroczenia granic realizmu. Objawiająca się w ich twórczości metafizyka ma niepowtarzalną specyfikę – pozostaje ulotna, kapryśna, jakby bawiła się z bohaterami w chowanego. Z tego tytułu jej ślady będą w stanie dostrzec tylko nieliczni – ci, którzy patrzą na świat uważnie i nie dają się zwieść pozorom.
Między azylem a więzieniem
W "Cudach" fałszywych tropów i pułapek zastawionych na lekkomyślnych poszukiwaczy tajemnic jest całe mnóstwo. Pierwsza z nich pojawia się już w sekwencji otwierającej, kiedy nocny, wiejski pejzaż pogrąża się nagle w jasności. Wbrew naszym przyzwyczajeniom, nie zwiastuje ona jednak ukojenia, lecz niebezpieczeństwo. Źródło światła stanowią samochody kłusowników będących naturalnymi wrogami głównych bohaterów – żyjącej w zgodzie z naturą rodziny pszczelarzy. Na tym nie koniec niespodzianek. Egzystencja nieznanej nam z nazwiska familii złożonej z męża, żony i ich czterech córek, tylko na pierwszy rzut oka przypomina sielankę. Ułudę tę doskonale obrazuje sposób rozmawiania domowników. Fakt, że członkowie filmowej rodziny porozumiewają się mieszanką trzech języków – niemieckiego, włoskiego i francuskiego – w pierwszej chwili stanowi świadectwo erudycji i szerokich horyzontów. W rzeczywistości odzwierciedla jednak raczej poczucie komunikacyjnego chaosu i niemożności pełnego zrozumienia siebie nawzajem. Te same wątpliwości pojawiają się, gdy prześwietlimy silny charakter więzi pomiędzy bohaterami spędzającymi wspólnie każdą wolną chwilę i nie mającymi przed sobą żadnych tajemnic. Na dłuższą metę tak pojęta bliskość staje się opresyjna, o czym przekonuje się jedna z dziewczynek, która bez asysty ciekawskich sióstr nie może nawet skorzystać z toalety.
Co znamienne, w pierwszych scenach filmu słyszymy wyłącznie dziewczęcy gwar. Ojciec, nominalnie będący głową rodziny, jest pogrążony w letargu, a po przebudzeniu sprawia wrażenie dziwnie bezradnego i pozbawionego mocy. Zastanawiać może zwłaszcza gniew, któremu daje upust Wolfgang, gdy orientuje się, że w domu włączony jest telewizor. Mężczyzna reaguje agresją zapewne dlatego, że media masowe stanowią dla niego, byłego hipisa, symbol zła współczesnego świata, przed którym chciałby ochronić bliskich.
Choć w filmie nie pada na ten temat ani jedno słowo, łatwo dostrzec w Wolfgangu przegranego weterana rewolty maja 1968 roku. Jest to całkiem logiczne, że po kilkudziesięciu latach mężczyzna pragnie odtworzyć kosmopolityczny i równościowy świat, o jaki bezskutecznie walczył na barykadach, przynajmniej w skali mikro. Pozornie udaje mu się odnieść sukces, ale w rzeczywistości nad całym jego projektem unosi się widmo klęski. Jak wyrzuca Wolfgangowi odwiedzający go znajomy sprzed lat, wyjazd na prowincję, choć w teorii bliski dawnym ideałom, w praktyce stanowi przecież oznakę dezercji.
Rohrwacher, reżyserka wychowana na toskańskiej prowincji w warunkach podobnych do tych, jakie pokazała w filmie, zdaje się ani przez chwilę nie ufać swemu bohaterowi. Wcielony w życie przez Wolfganga postulat powrotu do natury od początku zostaje zdemaskowany jako naiwny. Owszem, rodzina z "Cudów" żyje za pan brat z przyrodą, ale w obliczu ciężkiej pracy nie ma nawet czasu, by nacieszyć się tą bliskością. Sam Wolfgang natomiast, choć deklaruje się jako wolnościowiec, pozostaje wobec bliskich apodyktyczny i wyzbyty czułości. Gdy przyjaciółka rodziny w pewnym momencie zwraca mężczyźnie uwagę, że "zamiast córek wolałby mieć niewolników", wiemy, że nie jest daleka od prawdy.
Piękno wśród tandety
O tym, że – wbrew idealistycznym wizjom Wolfganga – natura odgrywa w życiu bohaterów rolę ambiwalentną, przypomina już sama specyfika ich profesji. Pszczoły, którymi zajmuje się filmowa rodzina, to przecież owady z jednej strony pożyteczne, a z drugiej bardzo niebezpieczne. Ten drugi aspekt Rohrwacher po mistrzowsku podkreśla w scenie, gdy po skończonym dniu pracy Wolfgang prosi najstarszą córkę Gelsominę, by wyciągnęła utkwione w jego ciele żądła.
Sekwencja ta jest ważna również dlatego, że wskazuje na skomplikowaną naturę relacji ojca rodziny i jego pierworodnej. Czternastoletnia Gelsomina wkracza w wiek, w którym zaczyna się kwestionować autorytety i narzucone z góry zasady. Nie bez powodu, gdy pewnego wieczoru zostaje zapytana o plany na przyszłość, oświadcza, że zamiast wspomagać rodzinny interes, najchętniej wyjechałaby z prowincji, choćby do Mediolanu. Jak łatwo się domyślić, deklaracje takie nie zostaną pozostawione bez echa, a konflikt Wolfganga z Gelsominą urośnie do rangi jednej z dramaturgicznych osi filmu.
W tym kontekście znaczące jest imię bohaterki odsyłające wprost do postaci granej przez Giuliettę Masinę w słynnej "La Stradzie". Gelsomina z arcydzieła Felliniego również była skazana na towarzystwo szorstkiego mężczyzny, którego starała się okiełznać za sprawą swojej dobroci. Jej imienniczka z "Cudów" ma w sobie podobne ciepło, ale jednocześnie, idąc z duchem czasów, pozostaje postacią dużo silniejszą i bardziej zdeterminowaną w walce o swoje. Wolfgang dostrzega te cechy Gelsominy i odczuwa przed nimi wyraźny lęk. Mężczyzna zachowuje się przy tym jak stereotypowy ojciec, który nie potrafi zaakceptować faktu, że jego córka zamienia się z dziewczynki w kobietę. Chcąc zatrzymać ten proces, Wolfgang postanawia spełnić dziecięce marzenie Gelsominy i ofiarowuje jej upragnionego wielbłąda. Rozpaczliwe zaklinanie rzeczywistości nie ma jednak sensu, a między ojcem a córką musi dojść do nieuchronnej konfrontacji.
Kluczowe starcie następuje, gdy w pobliżu gospodarstwa bohaterów pojawia się nagle ekipa realizująca program telewizyjny – "Cuda prowincjiŚwiat, który mierzi Wolfganga, z miejsca zachwyca Gelsominę. W pewnym sensie jesteśmy w stanie ją zrozumieć. Nagłe pojawienie się filmowców stanowi w życiu nastoletniej prowincjuszki dowód istnienia innej, magicznej rzeczywistości. Poczucie niesamowitości pogłębia aura roztaczająca się wokół prowadzącej program – nieziemsko pięknej Milly Cateny (wprost stworzona do tej roli Monica Bellucci). Prezenterka szybko zwraca zresztą uwagę na Gelsominę i wręcza jej swój kolczyk – odpowiednik baśniowego artefaktu mającego zapewnić całkowite posłuszeństwo obdarowanej. Dziewczyna rzeczywiście zaczyna działać jak zahipnotyzowana i postanawia zrobić wszystko, by skłonić rodzinę do udziału w programie.
Czyżby więc pojedynek Wolfganga i Gelsominy miał zostać sprowadzony do rangi błahego starcia pomiędzy tradycją a nowoczesnością? Nic bardziej mylnego. Rohrwacher, z dystansem odnosząca się do ślepej wierności dawnym utopiom, z jeszcze większą podejrzliwością traktuje bezrefleksyjną wiarę w postęp. W "Cudach" – podobnie jak kilka lat później w "Szczęśliwym Lazzarze" – reżyserka podkreśla problem rozwarstwienia społecznego i postępującego uzależnienia biednych od bogatych. Wolfgang, Gelsomina i cała reszta wiedzą, że jako niewielkie gospodarstwo nie mają szans w rywalizacji z potężnymi koncernami. W tej sytuacji podjęta w końcu – mimo protestów ojca – decyzja o wzięciu udziału w programie "Cuda prowincji" stanowi dla rodziny ostatnią szansę na podreperowanie budżetu i utrzymanie się na rynku. Tego rodzaju presja ekonomiczna znajduje logiczną kontynuację w swoistej przemocy kulturowej. Wizja prowincjonalnego życia promowana w "Cudach prowincji" nie ma nic wspólnego z rzeczywistością, lecz stanowi jej zinfantylizowaną wersję, skrojoną pod gusta masowego widza. Szczególnie groteskowo wybrzmiewają sceny, w których uczestnicy programu – przebrani w imitacje starożytnych, etruskich strojów – w świetle reflektorów opowiadają o "naturalności" stosowanych przez siebie środków produkcji. Podobnych pułapek językowych jest w świecie telewizji więcej. Najważniejszą z nich stanowi sam tytuł programu odbierający pojęciu "cudu" całą niezwykłość i sprowadza je do rangi marketingowego wytrychu.
A jednak, na przekór niesprzyjającym okolicznościom, w studiu telewizyjnym zdarza się prawdziwy cud. Pod koniec rodzinnego występu Gelsomina inscenizuje dziwne przedstawienie w duecie z Martinem – małomównym pracownikiem jej rodzinnego gospodarstwa. Choć show nie znajduje uznania w oczach jury, nie mamy wątpliwości, że między tym dwojgiem wydarzyło się właśnie coś ważnego. W skrajnie niesprzyjających warunkach, na oczach tysięcy telewidzów, bohaterowie wytwarzają własny język porozumienia i przeżywają moment emocjonalnej bliskości.
Rohrwacher sugeruje, że magia tej chwili ma ograniczoną moc, ale na tym polega część jej uroku. Wbrew nadziejom Gelsominy, występ w telewizji nie odmieni losu jej rodziny i jej samej. Życie potoczy się własnym rytmem, a procesy geopolityczne będą mknąć do przodu, w sposób niemożliwy do powstrzymania. Nietrudno zrozumieć, że taka konkluzja przytłoczy nastoletnią bohaterkę. Warto jednak mieć nadzieję, że nie zabierze jej zdolności dostrzegania czystego piękna, które – jak w telewizyjnym studiu – może pojawić się bezczelnie, znienacka i tylko na chwilę.
***
"Szczęśliwy Lazzaro" Alice Rohrwacher bez wątpienia należy do najczęściej chwalonych tytułów ostatnich miesięcy. Sukces włoskiej reżyserki nie wziął się znikąd. Pełnię swojego talentu Rohrwacher zademonstrowała już w poprzednim dziele – zrealizowanych w 2014 roku "Cudach". Film, który przez polskie kina przeszedł raczej bez echa, na świecie odniósł duży sukces , zdobywając Grand Prix festiwalu w Cannes. Dzieło Włoszki spotkało się także z uznaniem kolegów po fachu. "Cuda" zachwyciły Pawła Pawlikowskiego, rozczuliły Sofię Coppolę, a Nicolasa Windinga Refna podobno doprowadziły do łez.
Całkiem możliwe, że do grona międzynarodowych wielbicieli "Cudów" przystąpiłaby także Olga Tokarczuk (na jednym z prowadzonych przeze mnie wrocławskich spotkań przyszła noblistka przyznała się zresztą do zachwytu nad "Lazzarem"). Zarówno polska pisarka, jak i włoska reżyserka, wydają się należeć do artystek dążących w sztuce do przekroczenia granic realizmu. Objawiająca się w ich twórczości metafizyka ma niepowtarzalną specyfikę – pozostaje ulotna, kapryśna, jakby bawiła się z bohaterami w chowanego. Z tego tytułu jej ślady będą w stanie dostrzec tylko nieliczni – ci, którzy patrzą na świat uważnie i nie dają się zwieść pozorom.
Między azylem a więzieniem
W "Cudach" fałszywych tropów i pułapek zastawionych na lekkomyślnych poszukiwaczy tajemnic jest całe mnóstwo. Pierwsza z nich pojawia się już w sekwencji otwierającej, kiedy nocny, wiejski pejzaż pogrąża się nagle w jasności. Wbrew naszym przyzwyczajeniom, nie zwiastuje ona jednak ukojenia, lecz niebezpieczeństwo. Źródło światła stanowią samochody kłusowników będących naturalnymi wrogami głównych bohaterów – żyjącej w zgodzie z naturą rodziny pszczelarzy. Na tym nie koniec niespodzianek. Egzystencja nieznanej nam z nazwiska familii złożonej z męża, żony i ich czterech córek, tylko na pierwszy rzut oka przypomina sielankę. Ułudę tę doskonale obrazuje sposób rozmawiania domowników. Fakt, że członkowie filmowej rodziny porozumiewają się mieszanką trzech języków – niemieckiego, włoskiego i francuskiego – w pierwszej chwili stanowi świadectwo erudycji i szerokich horyzontów. W rzeczywistości odzwierciedla jednak raczej poczucie komunikacyjnego chaosu i niemożności pełnego zrozumienia siebie nawzajem. Te same wątpliwości pojawiają się, gdy prześwietlimy silny charakter więzi pomiędzy bohaterami spędzającymi wspólnie każdą wolną chwilę i nie mającymi przed sobą żadnych tajemnic. Na dłuższą metę tak pojęta bliskość staje się opresyjna, o czym przekonuje się jedna z dziewczynek, która bez asysty ciekawskich sióstr nie może nawet skorzystać z toalety.
W "Cudach" fałszywych tropów i pułapek zastawionych na lekkomyślnych poszukiwaczy tajemnic jest całe mnóstwo.
Piotr Czerkawski
Choć w filmie nie pada na ten temat ani jedno słowo, łatwo dostrzec w Wolfgangu przegranego weterana rewolty maja 1968 roku. Jest to całkiem logiczne, że po kilkudziesięciu latach mężczyzna pragnie odtworzyć kosmopolityczny i równościowy świat, o jaki bezskutecznie walczył na barykadach, przynajmniej w skali mikro. Pozornie udaje mu się odnieść sukces, ale w rzeczywistości nad całym jego projektem unosi się widmo klęski. Jak wyrzuca Wolfgangowi odwiedzający go znajomy sprzed lat, wyjazd na prowincję, choć w teorii bliski dawnym ideałom, w praktyce stanowi przecież oznakę dezercji.
Rohrwacher, reżyserka wychowana na toskańskiej prowincji w warunkach podobnych do tych, jakie pokazała w filmie, zdaje się ani przez chwilę nie ufać swemu bohaterowi. Wcielony w życie przez Wolfganga postulat powrotu do natury od początku zostaje zdemaskowany jako naiwny. Owszem, rodzina z "Cudów" żyje za pan brat z przyrodą, ale w obliczu ciężkiej pracy nie ma nawet czasu, by nacieszyć się tą bliskością. Sam Wolfgang natomiast, choć deklaruje się jako wolnościowiec, pozostaje wobec bliskich apodyktyczny i wyzbyty czułości. Gdy przyjaciółka rodziny w pewnym momencie zwraca mężczyźnie uwagę, że "zamiast córek wolałby mieć niewolników", wiemy, że nie jest daleka od prawdy.
Piękno wśród tandety
O tym, że – wbrew idealistycznym wizjom Wolfganga – natura odgrywa w życiu bohaterów rolę ambiwalentną, przypomina już sama specyfika ich profesji. Pszczoły, którymi zajmuje się filmowa rodzina, to przecież owady z jednej strony pożyteczne, a z drugiej bardzo niebezpieczne. Ten drugi aspekt Rohrwacher po mistrzowsku podkreśla w scenie, gdy po skończonym dniu pracy Wolfgang prosi najstarszą córkę Gelsominę, by wyciągnęła utkwione w jego ciele żądła.
Sekwencja ta jest ważna również dlatego, że wskazuje na skomplikowaną naturę relacji ojca rodziny i jego pierworodnej. Czternastoletnia Gelsomina wkracza w wiek, w którym zaczyna się kwestionować autorytety i narzucone z góry zasady. Nie bez powodu, gdy pewnego wieczoru zostaje zapytana o plany na przyszłość, oświadcza, że zamiast wspomagać rodzinny interes, najchętniej wyjechałaby z prowincji, choćby do Mediolanu. Jak łatwo się domyślić, deklaracje takie nie zostaną pozostawione bez echa, a konflikt Wolfganga z Gelsominą urośnie do rangi jednej z dramaturgicznych osi filmu.
W tym kontekście znaczące jest imię bohaterki odsyłające wprost do postaci granej przez Giuliettę Masinę w słynnej "La Stradzie". Gelsomina z arcydzieła Felliniego również była skazana na towarzystwo szorstkiego mężczyzny, którego starała się okiełznać za sprawą swojej dobroci. Jej imienniczka z "Cudów" ma w sobie podobne ciepło, ale jednocześnie, idąc z duchem czasów, pozostaje postacią dużo silniejszą i bardziej zdeterminowaną w walce o swoje. Wolfgang dostrzega te cechy Gelsominy i odczuwa przed nimi wyraźny lęk. Mężczyzna zachowuje się przy tym jak stereotypowy ojciec, który nie potrafi zaakceptować faktu, że jego córka zamienia się z dziewczynki w kobietę. Chcąc zatrzymać ten proces, Wolfgang postanawia spełnić dziecięce marzenie Gelsominy i ofiarowuje jej upragnionego wielbłąda. Rozpaczliwe zaklinanie rzeczywistości nie ma jednak sensu, a między ojcem a córką musi dojść do nieuchronnej konfrontacji.
Rohrwacher, z dystansem odnosząca się do ślepej wierności dawnym utopiom, z jeszcze większą podejrzliwością traktuje bezrefleksyjną wiarę w postęp.
Piotr Czerkawski
Czyżby więc pojedynek Wolfganga i Gelsominy miał zostać sprowadzony do rangi błahego starcia pomiędzy tradycją a nowoczesnością? Nic bardziej mylnego. Rohrwacher, z dystansem odnosząca się do ślepej wierności dawnym utopiom, z jeszcze większą podejrzliwością traktuje bezrefleksyjną wiarę w postęp. W "Cudach" – podobnie jak kilka lat później w "Szczęśliwym Lazzarze" – reżyserka podkreśla problem rozwarstwienia społecznego i postępującego uzależnienia biednych od bogatych. Wolfgang, Gelsomina i cała reszta wiedzą, że jako niewielkie gospodarstwo nie mają szans w rywalizacji z potężnymi koncernami. W tej sytuacji podjęta w końcu – mimo protestów ojca – decyzja o wzięciu udziału w programie "Cuda prowincji" stanowi dla rodziny ostatnią szansę na podreperowanie budżetu i utrzymanie się na rynku. Tego rodzaju presja ekonomiczna znajduje logiczną kontynuację w swoistej przemocy kulturowej. Wizja prowincjonalnego życia promowana w "Cudach prowincji" nie ma nic wspólnego z rzeczywistością, lecz stanowi jej zinfantylizowaną wersję, skrojoną pod gusta masowego widza. Szczególnie groteskowo wybrzmiewają sceny, w których uczestnicy programu – przebrani w imitacje starożytnych, etruskich strojów – w świetle reflektorów opowiadają o "naturalności" stosowanych przez siebie środków produkcji. Podobnych pułapek językowych jest w świecie telewizji więcej. Najważniejszą z nich stanowi sam tytuł programu odbierający pojęciu "cudu" całą niezwykłość i sprowadza je do rangi marketingowego wytrychu.
A jednak, na przekór niesprzyjającym okolicznościom, w studiu telewizyjnym zdarza się prawdziwy cud. Pod koniec rodzinnego występu Gelsomina inscenizuje dziwne przedstawienie w duecie z Martinem – małomównym pracownikiem jej rodzinnego gospodarstwa. Choć show nie znajduje uznania w oczach jury, nie mamy wątpliwości, że między tym dwojgiem wydarzyło się właśnie coś ważnego. W skrajnie niesprzyjających warunkach, na oczach tysięcy telewidzów, bohaterowie wytwarzają własny język porozumienia i przeżywają moment emocjonalnej bliskości.
Rohrwacher sugeruje, że magia tej chwili ma ograniczoną moc, ale na tym polega część jej uroku. Wbrew nadziejom Gelsominy, występ w telewizji nie odmieni losu jej rodziny i jej samej. Życie potoczy się własnym rytmem, a procesy geopolityczne będą mknąć do przodu, w sposób niemożliwy do powstrzymania. Nietrudno zrozumieć, że taka konkluzja przytłoczy nastoletnią bohaterkę. Warto jednak mieć nadzieję, że nie zabierze jej zdolności dostrzegania czystego piękna, które – jak w telewizyjnym studiu – może pojawić się bezczelnie, znienacka i tylko na chwilę.
Udostępnij: