Jadąc z Pragi do Karlowych Warów, można odnieść wrażenie, że celem podróży jest prowincjonalny festiwal, który urokliwymi pejzażami nadrabia programowe braki. Za wzgórzami, lasami i polnymi drogami odbywa się jednak międzynarodowa impreza, na której nagrody za całokształt twórczości odbierali już Harvey Keitel, Milos Forman czy Danny DeVito. Jej letni charakter i światowy rozmach uzupełniają się znakomicie.
Dwoisty charakter festiwalu zdaje się logicznie wynikać z wyjątkowego statusu samych Karlowych Warów. Gdyby ktoś szukał ilustracji najważniejszych współczesnych lęków i problemów, takich jak rozwarstwienie społeczne czy ekonomiczne nierówności, znalazłby w czeskim miasteczku gotowy obraz-symbol. Połowa Karlowych Warów to pamiętające Czechosłowację blokowiska, gdzie żyją tzw. "przeciętni mieszkańcy". Wystarczy jednak kilkusetmetrowy spacer, by meblościanki i beton ustąpiły miejsca nowobogackim kamienicom i wypieszczonym hotelom. Spora część miasteczka to folwark rosyjskich oligarchów, których łupem padło wiele świetnie położonych nieruchomości, toteż w Karlowych łatwiej czasami dogadać się po rosyjsku niż po czesku.
Kontrasty, na których ufundowane są Karlowe Wary, najlepiej być może podsumowują dwa budynki: Grand Hotel Pupp, przypominający fantazję o Europie Środkowej a la
"Grand Budapest Hotel", oraz służący jako centrum festiwalowe Hotel Thermal, który wygląda jak nieco bardziej wyszukana wersja bydgoskiego arcydzieła architektury socjalistycznej – Hotelu Brda. Przeciwieństw, paradoksów i ciekawych zestawień jest zresztą w Karlowych więcej: oto po czerwonym dywanie przechadzają się gwiazdy, a tuż obok w namiocie na deptaku piwo leje się w rytm muzyki, której nie powstydziłaby się remiza w Jastarni.
Fakt, że festiwal odbywa się w tandetnym wakacyjnym kurorcie, w niczym oczywiście nie umniejsza jego rangi, zwłaszcza że pod względem glamouru czy programu Karlowe niewiele się różnią od innych wielkich imprez. Oryginalne jest z pewnością połączenie festiwalowej pompy z czeską zwyczajnością, luzem, autoironicznym żartem. Owocem tego związku są np. czarno-białe etiudy, w których nagrodzone gwiazdy na różne sposoby deprecjonują zdobyte w Karlowych laury, tudzież
William Friedkin popijający piwo w lobby Grand Hotelu Pupp i nazywający szaleńcem każdego, komu podobał się
"Egzorcysta".
Nie tylko przegląd Karlowe Wary postrzegane są zwykle jako "the best of" sezonu festiwalowego. Rzeczywiście, impreza kierowana przez Karela Ocha to zdecydowanie tańszy, a często również przyjemniejszy sposób, aby zapoznać się z perłami oficjalnej selekcji Berlinale czy Cannes. Przy czym owa czeska składanka skomponowana została jak albumy, na których znajome hity uzupełniono kilkoma nowymi utworami, aby nadać kompilacji wyjątkowy charakter.
Artystyczną wizytówką festiwalu jest konkurs główny, który równoważy globalny wydźwięk całości programu lokalnymi wątkami. W najważniejszej sekcji silna jest zazwyczaj reprezentacja Europy Środkowej i Wschodniej, a większość filmów mieści się w arthousowej średniej, korzystając z dobrze znanych poetyk i konwencji kina festiwalowego. Tak jak nagrodzone Kryształowym Globem
"Corn Fields" gruzińskiego reżysera George'a Owaszwilego – właściwie pozbawiony dialogu portret relacji ojca i córki, w którą wdziera się zewnętrzna przemoc. Owaszwili odmierza czas spokojnym rytmem obrazów, zmierzając do nieuchronnej konfrontacji.
"Swobodne opadanie"
Ciekawszy jednak okazał się film, który jury uhonorowało Nagrodą Specjalną i laurami za reżyserię.
"Swobodne opadanie" György Pálfiego, twórcy kapitalnej
"Taxidermii" i wspaniałego found footage
"Panie, panowie: ostatnie cięcie", można czytać jako alegorię, satyrę czy przewrotne kino społeczne. Równie dobrze jednak można go nie czytać w ogóle i skupić się na podziwianiu surrealnej wyobraźni
Pálfiego, który smykałkę do makabry świetnie łączy z purnonsensem.
"Swobodne opadanie" należy chyba traktować wedle słów jednego z bohaterów: bariery istnieją tylko w naszej głowie. U
Pálfiego najbardziej niesamowite zjawiska – jak człowiek przechodzący przez ściany czy staruszka ocalała ze śmiertelnego upadku – wyglądają równie naturalnie jak ksiądz w kościele.
Parada mistrzów
Tak jak żaden koncert grupy
Queen nie mógł się obejść bez "Bohemian Rhapsody", tak żaden festiwal o randze Karlowych Warów nie przeżyje bez uznanych nazwisk. Na tegorocznej edycji mogliśmy obserwować całą plejadę mistrzów, z których większość pierwszy festiwalowy przystanek zaliczyła w Berlinie lub Cannes. Czeski festiwal przypieczętował niejako rangę ich najnowszych dokonań, zyskując dla twórców kolejną rzeszę zachwyconych widzów i dziennikarzy.
Znacząco powiększyła się na pewno grupa admiratorów
"Lewiatana", najnowszego filmu
Andrieja Zwiagincewa (nagroda za scenariusz w Cannes). Rosyjski twórca zadebiutował zjawiskowym
"Powrotem", który wyglądał jak pisma
Freuda zekranizowane przez
Tarkowskiego, by później, w ciężkim jak kowadło
"Wygnaniu" odwołać się bezpośrednio do stworzonej przez tego ostatniego koncepcji "filmu-ikony". Ostatnio jednak
Zwiagincew zainteresował się sprawami bardziej przyziemnymi – w
"Elenie" splatał moralitet z kinem społecznym, a w
"Lewiatanie" zaproponował krytyczny obraz związków władzy z religią.
"Lewiatan"
Tytułowy Lewiatan to w ujęciu reżysera bezkarny i niszczycielski moloch, jaki tworzą rosyjskie państwo i cerkiew, aby tłamsić jednostkę w imię własnych interesów.
Zwiagincew nakręcił czarny kryminał, biblijną alegorię i rodzinny dramat zarazem, scalając wszystko przy pomocy fatalistycznego klucza (doprawdy, nawet
Haneke wydaje się większym optymistą) i fenomenalnej inscenizacji. Podziw budzi zwłaszcza wykorzystanie przestrzeni pozakadrowej i montażowej elipsy, łączenie wizualnych kompozycji charakterystycznych dla rosyjskiego kina symbolicznego z rozwiązaniami właściwymi kinu gatunków.
Na antypodach ponurego
Zwiagincewa znajduje się empatyczny
Richard Linklater, którego
"Boyhood", nagrodzone w Berlinie za reżyserię, nosi znamiona arcydzieła. I nie chodzi o sam fakt, że Amerykanin kręcił film dwanaście lat z przerwami.
Linklaterowi udało się przede wszystkim uchwycić przepływ czasu, a może raczej doświadczenie upływającego czasu.
"Boyhood" to kino antyinicjacyjne, zrywające ze schematem narracyjnym, w myśl którego egzystencję bohaterów definiuje kryzys, przełom, rytuał przejścia. Żadnego wielkiego tąpnięcia nie będzie. Życie po prostu płynie, a jeśli przynosi zmianę, to niepostrzeżenie.
"Boyhood"
Linklater pozostaje wielkim humanistą współczesnego kina, dostrzegającym fundamentalną wartość w sprawach najdrobniejszych. Jak zauważył brytyjski krytyk Mark Kermode, to reżyser, który nie tyle kręci filmy o ludziach, co wraz z nimi. Oglądając
"Uczniowską balangę" czy
"Przed wschodem słońca", nie stoimy na zewnątrz jak bezduszni sędziowie, tylko współodczuwamy z bohaterami, rozumiemy ich rozterki. Pojmuje je bowiem sam
Linklater, dla którego perspektywa intymna nigdy nie oznaczała ślepoty na kontekst społeczny czy kulturowy. Rytm
"Boyhood" wyznaczają przecież polityczne turbulencje i popkulturowe trendy ostatnich lat, dzięki czemu uniwersalna historia dorastania zyskuje bardzo konkretny wymiar.
Seriale, złote dzieci i nowe twarze
Obecność seriali na festiwalach filmowych nie jest już dzisiaj niczym niezwykłym, ale w Karlowych Warach wyjątkowy był w tym roku autor pokazywanej miniserii. W formacie telewizyjnym zadebiutował bowiem
Bruno Dumont, trochę samozwańczy, trochę krytycznie usankcjonowany filozof i szaman współczesnego kina. W nakręconym dla francuskiej telewizji
"P’tit Quinquin", może nawet bardziej niż w poprzednich dokonaniach twórcy
"Hadewijch", prym wiedzie kino gatunków, którego motywy przefiltrowuje
Dumont przez swoją wrażliwość.
"P’tit Quinquin"
Strukturalnym rdzeniem
"P’tit Quinquin" jest kryminał. Śledztwo w sprawie makabrycznego zabójstwa prowadzi para ekscentrycznych policjantów, a całej sprawie przygląda się tytułowy chłopiec.
Dumont już wcześniej sięgał po ten gatunek (np. w
"Ludzkości"), ale tutaj debiutuje przy okazji w innej konwencji. Jego serial jest bowiem także komedią, chwilami slapstickową, chwilami zaś opartą na kontraście zabawnego gagu z jeszcze zabawniejszą, bo obojętną nań reakcją. Zdarza się
Dumontowi przesadzić z ilością słownych i wizualnych dowcipów, ale humor i makabrę łączy nie gorzej niż
Palfi.
Jeśli
Dumont jest nową twarzą w telewizji, to
Alice Rohrwacher wyrasta na ważną postać europejskiego kina. Jej drugi film, nagrodzone Grand Prix w Cannes
"Cuda", jest świetnym przykładem filmowej poezji, która nie trąci banałem i nie udaje żadnych transgresji.
Rohrwacher odnajduje magię w rodzinnej opowieści, gdzie tradycja spotyka się z nowoczesnością, piękno z kiczem, a lekki, surrealistyczny dowcip z dramatem.
Rohrwacher buduje swój świat niespiesznie, rezygnuje z klarownej ekspozycji, by powoli odsłaniać widzowi rzeczywistość, w której to, co oswojone, szybko nabiera niesamowitej aury.
"Mommy"
Podczas gdy urodzona we Włoszech reżyserka dopiero zajmuje pozycję w festiwalowym panteonie,
Xavier Dolan właśnie ją umacnia. Świetnie przyjęte w Cannes (i wyróżnione Nagrodą Specjalną Jury)
"Mommy" to film psychologiczny o skali melodramatu, w którym emocjonalne wahadło rzadko zatrzymuje się w pozycji neutralnej.
Dolan wraca do tematu relacji matki i syna, który podjął w debiutanckim
"Zabiłem moją matkę", ale tym razem jego wrażliwość popestety nie staje się formalnym popisem, lecz dojrzale wykorzystywanym narzędziem. Bohaterowie oscylują między toksyczną miłością i przemocą, a
Dolan kapitalnie manipuluje formatem obrazu, znajdując imponującą i czytelną wizualną metaforę wolności i zniewolenia.
Polskie i niepolskie Co prawda w konkursie głównym zabrakło rodzimych filmów, ale światową premierę miał w Karlowych Warach
"Kebab i horoskop", pełnometrażowy debiut
Grzegorza Jaroszuka. Zamiast konwencjonalnej fabuły
Jaroszuk zaproponował film złożony z komediowych miniaturek, w którym skecze i gagi mają nie tylko bawić, lecz również punktować smutny bezsens egzystencji bohaterów. Próbując zakląć samotność w abstrakcyjnych dowcipach, reżyser odwołał się do szlachetniejszego rodzaju komedii niż hołubione w Polsce (i okropnie kaleczone) slapstick czy parodia.
"Kebab i horoskop"
W trudnej konwencji świetnie odnaleźli się aktorzy, zwłaszcza
Janusz Michałowski,
Andrzej Zieliński i
Justyna Wasilewska.
Jaroszuk łączy wymiar egzystencjalny z satyrycznym, wykpiwając proste formułki i schematy, w których rzeczywistość usiłują zamknąć spece od marketingu czy astrologii. Przez pierwszą połowę żarty trafiają w sedno, a bohaterowie naprawdę intrygują, ale reżyser odnosi finalnie połowiczny sukces. Im dalej, tym bardziej jego film rozpada się na lepsze lub gorsze epizody, które nie zawsze udaje się
Jaroszukowi przekuć w narracyjnie znaczące całostki.
Mimo niedociągnięć
"Kebab i horoskop" został przyjęty w Karlowych Warach pozytywnie. Jest to o tyle symptomatyczne, że
Jaroszuk zaproponował kino pochodzące z Europy Środkowej, ale sięgające jednocześnie dalej, świadome innych tradycji, szukające inspiracji poza lokalnym kontekstem. Równie partykularne i uniwersalne co sam festiwal.