(Nie)wygoda

Gábor Reisz nie ogranicza się do czarnowidztwa. Celuje w słodko-gorzką stylistykę, którą bardziej niż z Węgrami  kojarzymy z Czechami, Skandynawami czy amerykańskimi niezależnymi. Te znane i
"Odchodząc, zabierz mnie", śpiewał kiedyś Grzegorz Ciechowski. W podobnej sytuacji co podmiot liryczny piosenki Republiki jest bohater węgierskiego komediodramatu "Sens życia oraz jego brak". Áron, kiedy go poznajemy, kontempluje właśnie spontaniczną śmierć, wyobrażając sobie, jak by to było, gdyby znienacka po prostu wyzionął ducha i padł trupem na ulicy. Co tu dużo mówić - Áron jest w dołku. Dopiero co porzuciła go dziewczyna, a wraz z nią zniknęły nie tylko jej włosy w umywalce, ale i ów tytułowy sens aronowego życia. 



Choć odejście Ester stało się finałowym ciosem, który uziemił mężczyznę, już przedtem był on cokolwiek nieżyciowy. Zbliża się przecież do trzydziestki, a jeszcze nigdy nie pracował. Uzależniony od rodziców, wciąż jada z nimi obiady, znosząc ich kłótnie o najbłahsze sprawy, opędzając się od usiłującej go uczesać matki i wysłuchując tyrad ojca o Rimbaudzie, który już w wieku 17 lat pisał wiersze. Áron tymczasem nie potrafi napisać nawet własnego CV. Żyje w ciągłym strachu; boi się nawet kontroli w autobusie, chociaż posiada ważny bilet. Dlatego wciąż ucieka: a to w kino (studiował historię i teorię filmu), a to w sny na jawie czy marzenia o tym, że "jutro" zacznie pracę nad powieścią, a to w spontaniczny plan wylotu do Portugalii. Eskapizm, prokrastynacja, depresja? Dla Árona - trzy razy tak.

Brzmi to cokolwiek ponuro, zwłaszcza w połączeniu z szaroburą tonacją kolorystyczną i wciąż roztrzęsionymi kadrami "z ręki". Ale reżyser Gábor Reisz nie ogranicza się do czarnowidztwa. Celuje w słodko-gorzką stylistykę, którą bardziej niż z Węgrami  kojarzymy z Czechami, Skandynawami czy amerykańskimi niezależnymi. W tle przygrywa gitara akustyczna, a rzeczywistość raz za razem ulega marzycielskim przekształceniom. Zwolnione tempo wydobywa ukryty komizm codzienności, retrospekcje grane są jakby ze zdartej taśmy VHS, z głupia frant wyskakuje sekwencja musicalowa, a kolejne postacie burzą tak zwaną "czwartą ścianę", zwierzając się wprost do kamery. Te znane i zgrane chwyty wychodzą Reiszowi różnie, raz lepiej raz gorzej. Zbyt często zamiast stanowić przeciwwagę dla ponuractwa bohatera, jedynie rozcieńczają jego dramaty i dramaciki. Za mało tu zaskoczeń, świeżych konceptów, żeby przełamać wpisaną w film gnuśność.

 


Bez tych iskierek inwencji Reisz ryzykuje, że widz odrzuci jego historię, w irytacji krzyknie do Árona: "weź się wreszcie w garść"! Taka już specyfika sympatycznego, ale wycofanego i w gruncie rzeczy nijakiego bohatera. Bohatera, który  nawet wygląda jak siedem nieszczęść: zawinięty w szalik, w podartej koszuli, z brwiami w permanentnym przepraszającym grymasie. Reżyser kreuje go co prawda na głos (a raczej głosik) pokolenia przytłoczonego wszechobecną beznadzieją. Pokolenia, dla którego stan permanentnego zawieszenia jest stanem naturalnym. Kiedy Áron spotyka się z kumplami przy piwie, zgodnym głosem pomstują oni na bezrobocie, korupcję i generalną "słabość" Węgier. Ale kiedy jeden z nich rzuca, że węgierskie filmy też są "do dupy", brzmi to jakoś fałszywie, asekurancko. Reisz – tak, jak i jego bohater - ma serce po dobrej stronie, ale za łatwo zadowala się podobnymi ogólnikami. Za dużo wygodnictwa w tej niewygodzie.
1 10
Moja ocena:
5
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones