Najlepsze partie filmu są – nomen omen – żywcem wyjęte z kina niezależnego, w którym Levine zaczynał karierę. Rodzące się uczucie między zombie a człowiekiem reżyser portretuje w taki sposób,
Reżyser Jonathan Levine jest jak chirurg specjalizujący się w pozornie niemożliwych przeszczepach. W poprzednim dziele, "Pół na pół", udało mu się połączyć ze sobą dramat o chorobie nowotworowej z rubaszną komedią kumpelską. Z kolei w "Wiecznie żywym"Levine postanowił przeszczepić komedię romantyczną na grunt zombie-horroru. Brzmi absurdalnie, ale sam film spodoba się nie tylko miłośnikom "Notatek o campie" oraz dziwactw spod znaku "midnight movie".
Tytułowy bohater, R, to sympatyczny introwertyk, który mieszka w opuszczonym samolocie rejsowym i kolekcjonuje winyle. W innym życiu pewnie bez problemu znalazłby narzeczoną doceniającą jego dobry gust muzyczny, poczciwy charakter, a także poczucie humoru (dowodem na to ostatnie są snute zza kadru zgryźliwe monologi). Niestety, świat R to świat u progu apokalipsy wywołanej przez inwazję żywych trupów. Bohater jest jednym z nich – powolnym i niezgrabnym monstrum snującym się po okolicy wraz z hordą pobratymców w poszukiwaniu świeżego ludzkiego mięsa. W trakcie jednej z takich eskapad R spotka dziewczynę, której nie będzie mógł skonsumować. Albo to niestrawność żołądkowa, albo...
Najlepsze partie filmu są – nomen omen – żywcem wyjęte z kina niezależnego, w którym Levine zaczynał karierę. Rodzące się uczucie między zombie a człowiekiem reżyser portretuje w taki sposób, jakby opowiadał o parze uroczych dziwaków. Dowcipnym, błyskotliwym dialogom towarzyszą tu momenty ciszy, w których ukradkowe spojrzenia mówią o bohaterach więcej niż tysiąc słów. Doskonali młodzi aktorzy uwiarygadniają ten niewiarygodny romans. Na twarzy Nicholasa Houlta trupi tumiwisizm sąsiaduje na przemian z konsternacją i niepewnością. Z kolei Teresa Palmer potrafi być zarówno dziewczyną z sąsiedztwa, wojowniczką jak i białogłową czekającą z wytęsknieniem na swego oblubieńca. Dodajmy do tego soundtrack, na którym szlagierom towarzyszą nieosłuchane, alternatywne brzmienia (The National, Bon Iver, Foy Vance), a otrzymamy jedno z najciekawszych love story od czasów "500 dni miłości".
Niestety, Levine nie potrafi – że zacytuję reklamę szamponu – zatrzymać świeżości na dłużej. Wraz z rozwojem akcji coraz chętniej korzysta z arsenału hollywoodzkich chwytów i klisz. Stęchlizny rutyny nie potrafią do końca zniwelować ani autorska ironia, ani elementy grozy podane z biegłością oraz dużą wiedzą na temat klasyki gatunku. Tu warto nadmienić, że "Wiecznie żywy" nie jest aż tak brutalny jak dzieła Romero i Fulciego czy serial "Walking Dead". Twórcy złagodzili przemoc, aby uczynić film przyswajalnym dla widzów, którzy niekoniecznie gustują w oglądaniu bebechów i wodospadów krwi. Na ekranie nie zabrakło za to zjadania mózgu.
Film Levina'a niesie ze sobą bardzo amerykańskie przesłanie o tym, że zawsze można zacząć wszystko od nowa i nie ma takiej katastrofy, której nie dałoby się przetrwać. Kto nosi w sercu miłość, ten będzie wiecznie żywy.
Zastępca redaktora naczelnego Filmwebu. Stały współpracownik radiowej Czwórki. O kinie opowiada regularnie także w TVN, TVN24, Polsacie i Polsacie News. Autor oraz współgospodarz cyklu "Movie się",... przejdź do profilu