Recenzja filmu

Czarny Mercedes (2019)
Janusz Majewski
Maria Dębska
Artur Żmijewski

Amputacja

Niby poruszamy się do przodu, poznając kolejne fakty, lecz nie możemy być pewni, komu zawdzięczamy ten zaszczyt. Gdy jednak tautologiczne zwroty akcji tłumaczą wszystko po raz wtóry,
Odbezpieczcie pistolet, przystawcie mi go do skroni – wyśpiewam, kto zabił i dlaczego, lecz za żadne skarby nie zdradzę, o jakim filmie mowa. "Czarny Mercedes" balansuje na wielu gatunkowych krawędziach, stoi w rozkroku i kluczy równocześnie; trudno o jeden opis nowego dzieła Janusza Majewskiego. Choć mistyfikacja jest tu celem i tematem – filmowe kłamstwo nie raz i nie dwa potyka się o własne nogi.

   

Zwiastun kusił porównaniami do "Poirotów", mrugał do Agathy Christie, może nawet obiecywał zagadkę zamkniętego pokoju. I zapowiadał wiele więcej. Detektywistyczna intryga w okupacyjnych warunkach, w nieistniejącej już Warszawie początku lat 40., w sąsiedztwie getta i w czasach AK-owskiej partyzantki, miała skomplikować wojenną codzienność stołecznych elit. Twórca "Zaklętych rewirów", dając nam to wszystko, chciał historię zaślubić z popkulturą, a smutne realia ukazać jako wciągającą obyczajową łamigłówkę. Jak mało który polski filmowiec miał odwagę mieszać ze sobą tak rozmaite składniki jak krwawy whodunit, komedia przerysowanych charakterów, kostiumowy sztafaż, ukazana w krzywym zwierciadle pułapka namiętności i historia zakazanego uczucia, wreszcie – wojenny dramat ukrywającej się Żydówki... Jest tego więcej, lecz więcej zdradzać nie warto. Niestety, tym razem polski klasyk zgubił proporcje, a kolejne elementy jego filmu nie należą do tej samej układanki.

Razi wyraźna amputacja scenariusza z kart znacznie grubszej powieści (tego samego autorstwa). Za przykład niech posłuży grana przez Marię Dębską ofiara, wokół której koncentruje się intryga. Młoda Żydówka jest kilkoma postaciami, w zależności od retrospekcji: strapioną studentką, rozpieszczoną damą, femme fatale, lecz jej kolejne odsłony dzieli tylko data na ekranie; brak tu psychologicznego łącznika motywującego zmiany. Jedyna introspekcja zostaje wypowiedziana nie wiadomo czemu bez ubrań, co najlepiej świadczy o funkcjonalności niektórych reżyserskich rozwiązań. Przy okazji scena ta daje kolejny pretekst do dyskusji o seksizmie wpisanym w filmografię autora "Zazdrości i medycyny". Łatwo zasłaniać się fikcyjnością uprzedmiotawiającego kobiety świata – lecz tutejszy hrabia erotoman w doskonale komediowej kreacji Andrzeja Seweryna domyka niepokojąco bogatą galerię postaci z kina Majewskiego, które kwiecistym słowem, wścibskim spojrzeniem lub zaskakująco dosłowną fantazją ujawniają ciągoty ukształtowanego w innej epoce filmowca.

   

O wiele boleśniejsze niż pocięta psychologia są skróty dramaturgiczne i wątki prowadzące ku ślepym uliczkom (by wspomnieć nielegalną działalność adwokata we wtórnej kreacji Artura "Ojca Mateusza" Żmijewskiego). Fabułę stanowi kalejdoskop nagle pojawiających się, pozbawionych ekspozycji postaci – istnych deus ex machina kryminalnej intrygi. Owe pionki o ludzkich twarzach przez chwilę popychają akcję do przodu. Sam pozbawiony sprawczości śledczy (Andrzej Zieliński) tego nie potrafi. Gdyby jeszcze Majewskiemu udało się stematyzować bezwolność popychanego przez nitkę do kłębka detektywa, można by mówić o dekonstrukcji gatunku. Główną ambicją podobnych historii zawsze było przecież doprowadzenie poznawczej inwencji śledczych do ekstremum. Za dekonstrukcją mogłaby przemawiać także obecność trzech głównych bohaterów (o kim mówię – zdradzać nie wypada) dominujących nad poszczególnymi partiami filmu. Te dziwnie rozłożone akcenty wywołują wrażenie, jakby akcja działa się gdzieś obok. Niby poruszamy się do przodu, poznając kolejne fakty, lecz nie możemy być pewni, komu zawdzięczamy ten zaszczyt. Gdy jednak tautologiczne zwroty akcji tłumaczą wszystko po raz wtóry, dekonstrukcja bierze w łeb. Rozmemłane dwie godziny seansu przekonują, że zamiary twórcy były nieco inne.

Majewski najchętniej delektuje się kostiumem epoki, lecz to nostalgia przeterminowana. Autor dawno już zamknął się w bezpiecznym świecie elit. Oglądana w "Czarnym Mercedesie" codzienność jest kawalątkiem wyrwanym historii przez wybrańców. Owa optyka z klapkami na oczach daje o sobie znać w scenie przekroczenia granicy getta: idziemy tam tylko po to... by pobyć z  bogaczami. Gdy kręci się przed nami galeria postaci (liczby epizodów i znanych cameo mógłby Majewskiemu pozazdrościć sam Smarzowski), to są to raczej typy z prozy Christie, niż bohaterowie z krwi i kości, które mógłby wymyślić Szczepan Twardoch, w swojej prozie obracający się przecież w podobnym czasie i przestrzeni. Obcy obserwator filmu Majewskiego nie domyśli się, jak trudno żyło się poza filmowanym kadrem (inna rzecz, że "klimatycznie" zamglone wnętrza i tak utrudniają rozpoznawanie twarzy). Widać zachwyt reżysera światkiem polskich elit, lecz mają one w sobie coś z muzealnych eksponatów. Reżyser nie jest zainteresowany nowością, nie mówi nic o współczesności, nie zważa na potrzeby młodszej od siebie widowni. "Czarny Mercedes" okazuje się więc kinem kostiumowym sensu stricto: przystrojonym w retro-kwiatki, lecz statycznie tkwiącym w objęciach anachronizmu.
1 10
Moja ocena:
3
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones