Recenzja filmu

Jezus mnie kocha (2012)
Florian David Fitz
Jessica Schwarz
Florian David Fitz

Bez wzajemności

"Jezus cię kocha" staje się w rezultacie pokrzepiającą historyjką o potrzebie powszechnej empatii i o tym, że nigdy nie jest za późno na odkupienie grzechów przeszłości. Te filmowe rekolekcje
Niemiecki aktor Florian David Fitz debiutuje za kamerą i od razu strzela z grubej rury, obsadzając siebie w roli Jezusa. Takiego tupetu nie miał nawet Mel Gibson, który w "Pasji" skromnie zagrał rękę przybijającą Zbawiciela do krzyża. Fitz w ciele Chrystusa nie potrafi jednak dokonać cudu filmowej eucharystii. Opłatek bez smaku, wino cierpkie, a komedia zdecydowanie nie-boska.



Powrót Chrystusa to zresztą dość ograny chwyt komediowy: wystarczy przypomnieć "Jezusa Chrystusa - Łowcę Wampirów" czy fałszywy zwiastun "Jesus Uncrossed" z Christophem Waltzem. W filmie Fitza Zbawiciel zstępuje na ziemski padół, by przyjrzeć się dziełu stworzenia w przeddzień Apokalipsy. Sąd Ostateczny tuż-tuż, więc Jezus chce rzucić okiem na świat, któremu już za moment wyłączy zasilanie. Wygląda bowiem na to, że od pamiętnego ukrzyżowania Chrystus niezbyt uważnie śledził poczynania swojej trzódki. W tej wersji przypomina on nieco Śmierć graną przez Brada Pitta w "Joe Blacku": wrzucony między ludzi jest jak dziecko we mgle, dziwi się wszystkiemu (w tym… pomidorom) i zaskakuje swoją naiwnością. Podobnie jak Joe Black, znajduje sobie również ludzką wybrankę.
  
Marie (Jessica Schwarz) – bo o niej mowa – właśnie przeżywa prywatną Apokalipsę: uciekła sprzed ołtarza i znajduje się w tak zwanej kropce, nie wiedząc co zrobić ze swoim życiem. Gdy na jej drodze niespodziewanie staje Zbawiciel, bohaterka traci głowę. I on zresztą nie pozostaje wobec niej obojętny – tym bardziej, że Marie przypomina mu Marię Magdalenę (gdyby tylko nie ten nos…). Nie jest to jednak pierwszy ziemsko-niebiański mezalians w rodzinie dziewczyny. Jej matka (Hannelore Elsner) swego czasu powiodła na pokuszenie samego Archanioła Gabriela (Henry Hübchen), który – niczym Bruno Ganz w "Niebie nad Berlinem" Wima Wendersa – z miłości porzucił nieśmiertelność i zstąpił na ziemię.

 

Fitz – nie tylko gwiazda i reżyser, ale również scenarzysta filmu - próbuje krzyżować tu sacrum z profanum, w kilku miejscach ociera się nawet o potencjalną wywrotowość. Sugeruje na przykład stosunek seksualny między Jezusem a Marie. Ale twórca nie zgłębia tematu i wprowadza elipsę w stylu klasycznego pruderyjnego najazdu na okno. Brakuje mu też świeżych pomysłów na ogranie wyświechtanych biblijnych tropów. "Jezus mnie kochastaje się w rezultacie pokrzepiającą historyjką o potrzebie powszechnej empatii i o tym, że nigdy nie jest za późno na odkupienie grzechów przeszłości. Te filmowe rekolekcje okazują się więc potwornie naiwne – jak sam Jezus w wydaniu Fitza - i niemiłosiernie nudne. Tym bardziej, że brak tu nie tylko ciekawych bohaterów, ale przede wszystkim – dobrych żartów. Dostajemy głównie toporne qui pro quo (Marie początkowo bierze Jezusa za… terrorystę; w końcu pochodzi on z Bliskiego Wschodu), albo kwadratowy slapstick (Marie przewraca się na rowerze, Marie spada z drabiny). W rezultacie – choć motorem fabuły jest próba zapobiegnięcia Apokalipsie – w trakcie seansu modlimy się tylko, by koniec nadszedł jak najszybciej. Amen. 
1 10
Moja ocena:
3
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones