Recenzja filmu

Gwiezdne wojny: Ostatni Jedi (2017)
Rian Johnson
Waldemar Modestowicz
Mark Hamill
Carrie Fisher

Cyniczny Disney

Ocenienie tego filmu to prawdziwe wyzwanie dla mnie jako recenzenta. Z jednej strony bowiem bawiłem się świetnie, film spełnił sporą część moich oczekiwań, a ja poczułem moc jeszcze większą, niż
Ocenienie tego filmu to prawdziwe wyzwanie dla mnie jako recenzenta. Z jednej strony bowiem bawiłem się świetnie, film spełnił sporą część moich oczekiwań, a ja poczułem moc jeszcze większą, niż tą którą dał mi J.J. Abrams. Z drugiej jednak coś w tym filmie tworzy dysonans. Coś tu wyraźnie nie zagrało i chociaż na jedną scenę, która wywoływała konsternację, przypada przynajmniej pięć, przez które moja szczęka radośnie stukała o podłogę, to trudno nie oprzeć się wrażeniu, że został zmarnowany potencjał na stworzenie dzieła o kalibrze podobnym, co słynne  "Imperium kontratakuje".


Po ogromnym sukcesie kasowym i trochę mniejszym artystycznym "Przebudzenia Mocy", oczekiwania wobec VIII części były ogromne. Abramsowi udało się wprowadzić do serii ciekawe, nietuzinkowe postacie, które miały stanowić oś fabularną dalszych części. Stworzył fundamenty, na których opierać miały się dalsze filmy i chociaż scenariuszowo ostatnie 40 minut jego filmu było, nie ukrywajmy, pójściem po linii najmniejszego oporu, to jednak trudno mu odmówić realizatorskiego kunsztu, poczucia stylu i wprowadzenia magii SW. Po dramatycznie słabych prequelach, zadaniem części VII, było ugłaskanie rozjuszonych fanów klasycznej trylogii. Czy to się udało, to kwestia sporne, fakty są jednak takie, że Abrams na pewno rozumiał klimat "Nowej nadziei". Czy Rian Johnson także rozumiał? Z pewnością, ale wykorzystał to zupełnie inny sposób.

Przede wszystkim "Ostatni Jedi" to nie "Imperium kontratakuje". Zarzuty o brak oryginalności i kopiowanie z pewnością ominą ten film. Reżyser jednak nie omija nawiązań, prostego adaptowania 1 do 1 pewnych scen czy realizatorskich koncepcji. Jego celem jest jednak bezczelne igranie na naszych przyzwyczajeniach i znajomości uniwersum. Jeżeli czegoś się spodziewałem w tym filmie, albo sceny nieuchronnie do tego prowadziły? Już po kilku razach zorientowałem się, że dostanę coś innego, coś nietuzinkowego i, w większości przypadków, bardzo udanego. Nie zrozumcie mnie źle. Johnson nie przesadza w zwrotach akcji (no, może trochę), a jedynie daje nam do zrozumienia, że jego wizja Star Warsów jest bardziej złożona, niż czarno-biały podział na Imperium i Rebelię, czy Sithów i Jedi. W filmie światopogląd bohaterów, a wraz z nim i wasz, nieustająco będzie poddawany brutalnej weryfikacji. 

Motorem napędowym innego spojrzenia jest tutaj postać Luke'a (fantastycznie zagrana przez Mark Hamilla). Rozgoryczenie, poczucie niespełnienia, frustracja, nierzadko gniew, odrzucenie tego, w co wcześniej gorąco się wierzyło. To nie jest zestaw emocji pasujący do Gwiezdnych Wojen, a już na pewno nie do gwiezdnego rycerza i uosobienia dobra, legendy i zbawcy galaktyki, który 30 lat wcześniej wprowadził w niej chwilowy pokój. Osoba starego, żyjącego w odosobnieniu mistrza jest tutaj spoiwem łączącym większość wątków. Relacja między nim, a Rey, to coś zupełnie innego niż to co łączyło Obi-Wana i Luke'a w Nowej Nadziei. Wprowadzenie do niej Kylo Rena było genialnym pomysłem. Ten wątek udał się najlepiej i po prawdzie był taki moment, że jego obserwacja dała mi ten efekt wow! Dokładnie ten sam, który towarzyszył mi pierwszemu obejrzeniu Nowej Nadziei. Na drugim planie wyróżniają się dwie postacie – Poe Dameron (świetny Oscar Isaac), jako porywczy, nie słuchający nikogo i niczego żołnierzyk, który nader wszystko, pragnie coś rozwalić, niekoniecznie licząc się ze stratami oraz Benicio del Toro (genialny!) grający najemnika pozbawionego kręgosłupa moralnego, człowieka który wojnę traktuje jak okazję do wzbogacenia się, a przy okazji uczący trzeźwego i obiektywnego spojrzenia na obie strony konfliktu. Nie sposób nie wspomnieć o Lei, której rola jest ewidentnie hołdem złożonym Carrie Fisher. Odrobinę kiczowatym, ale jednak pięknym hołdem, na który zarówno ona, jak i wszyscy fani stanowczo zasłużyli.


Skoro mówiliśmy o postaciach drugoplanowych, to niestety mamy pierwsze potężne "ale" jakie pojawia się w tym filmie, które niestety definitywnie odbiera szansę na porównywanie tej części z V. Postacie Finna (John Boyega) i Rose (Kelly Marie Tran) są zwyczajnie słabo rozpisane, relacja między nimi jest płaska, pozbawiona iskry, sztuczna, a motywacje obu postaci oraz dialogi, to po prostu scenariuszowa mielizna. Zwłaszcza Rose jest tutaj absolutnie Persona non grata. Ośmielę się nawet napisać, że nie mam zielonego pojęcia, co robi w tym filmie. Nie jest to może taki Cringe, jak postać Jar Jara, ale niestety niebezpiecznie się w jego stronę zbliża. Drugą poważną rysą na filmie jest postać Supreme Leadera - Snoke'a. Nie zagłębiając się w szczegóły jest to zmarnowany potencjał postaci, która nie została rozwinięta w odpowiedni sposób. Być może taka jej prezentacja jest również celowym działaniem reżysera, który w ten sposób chce przeciwstawić ją Imperatorowi, ale ja jednak tego nie kupuję.

Niestety trend spadkowy dopadł także Johna Williamsa. Soundtrack nie jest zły, ba, powiedziałbym, że jest dobry, ale prawda jest taka, że przy tak wyśrubowanych standardach, jakie przyjmujemy w kontekście sagi spod znaku Lucasfilm, należy to uznać przynajmniej za pewne rozczarowanie. Muzyka jest po prostu recyklingiem ścieżki z poprzednich części, a to co było oryginalnie napisane, jest po prostu niespecjalne rozpoznawalne i trudno, żeby nawiązało do sukcesu Imperial March czy utworów z prequeli takich jak Across the Stars czy Duel of the Fates. Realizatorsko film jest jednak absolutnie na topowym poziomie. Lokacje są wspaniałe, ciekawe, różnorodne, walki w kosmosie są poprowadzone w taki sposób, że doskonale wiadomo co gdzie się dzieje, nie ma tutaj przesadnie chaotycznego montażu. Niektóre ze scen można by wręcz wydrukować i nic tylko powiesić na ścianę. 

Przychodzi jednak pora na podsumowanie i tutaj nie mam wątpliwości, że patrząc na moje oczekiwania przed filmem, wyszło dobrze, ale nic ponadto. Kilka rzeczy ewidentnie jest do poprawy. Natomiast nie należy zapominać, że Star Wars to przede wszystkim rozrywka i niczym niezmącona czysta zabawa. Wbrew gwiezdnych purystom, ich ukochana filmowa saga to nic więcej jak tylko protoplasta większości dzisiejszych blockbusterów. Nigdy nie było tam specjalnie dużo głębi i skomplikowanych rysów psychologicznych. Była wspaniała przygoda, wartka akcja, lubiani bohaterowie, poczucie humoru (którego tutaj absolutnie nie brakuje!) i wspaniała strona wizualna okraszona dodatkowo najgenialniejszą muzyką. I chociaż w "Ostatnim Jedi" poziom nie jest równy, są momenty słabsze, muzyka nie niczego nie urywa, a część postaci albo jest słaba, albo równie dobrze mogłoby jej nie być, to jednak jest magia i dziecięcy uśmiech na mojej twarzy. Przede wszystkim jednak była odwaga reżysera, żeby nakręcić coś innego, coś co wyłamie się z konwencji i uczyni ten film rozpoznawalnym nie tylko dlatego, że sygnowany jest logiem Star Wars, ale także dlatego, że zadbano o to, co pod nim się kryje. 
1 10
Moja ocena:
8
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Jeszcze 40 lat temu nikt by nie pomyślał, że saga "Gwiezdnych Wojen" może zdobyć tak wielką popularność.... czytaj więcej
Dla rzeszy wiernych fanów oryginalnych "Gwiezdnych wojen" pierwsza odsłona wyprodukowana pod szyldem... czytaj więcej
Jest w "Ostatnim Jedi" taka scena, w której Luke Skywalker (Mark Hamill) zwraca się do Rey (Daisy... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones