Recenzja wyd. DVD filmu

Dziewczyna w czerwonej pelerynie (2011)
Catherine Hardwicke
Amanda Seyfried
Gary Oldman

Czerwony Kapturek v. 2.0

Bo "Dziewczyna..." to ani horror, ani romans – to średnio udane połączenie obu gatunków. Czasem jest gotycko i strasznie, czasem mdło.
Trudno rozstrzygnąć, co jest bardziej cyniczne w filmie Catherine Hardwicke – pozorne nawiązania do baśni o Czerwonym Kapturku czy przebieranie jej bohaterów w łaszki zdjęte z popularnych postaci "Zmierzchu". "Dziewczyna w czerwonej pelerynie" ma więcej z młodzieżowego romansu niż z baśni Perrault. Nowa opowiastka o Czerwonym Kapturku okazuje się bowiem tandetnym romansidłem ubranym w kostium kina grozy.

Valerie (Amanda Seyfried) nie przypomina bohaterki poczciwej baśni. Dorodna pannica w wieku późno gimnazjalnym mieszka sobie w Daggerhorn, małej wiosce pośrodku niczego. Dokładniej zaś – w środku Czarnego Lasu, malowniczego, ale niebezpiecznego miejsca, w którym postrach sieje groźny wilkołak. Zanim jednak bestia zawładnie opowieścią o nastoletnim Czerwonym Kapturku, wraz z jej bohaterami przeżywać będziemy egzystencjalne dylematy spod znaku Ericha Fromma. Valerie staje bowiem na rozdrożu między "mieć" i "być" – matka (Virginia Madsen) swata ją z majętnym młodym kowalem (Max Irons), a dziewczęce serce ciągnie do wyrośniętego drwala (Shiloh Fernandez) o prezencji złego chłopca. Dylematy średniowiecznej nastolatki trwałyby pewnie w najlepsze, gdyby nie fakt, że twórcy "Dziewczyny…" postanawiają skupić się na opowieści o groźnym wilkołaku.

I tutaj właśnie Catherine Hardwicke urządza sobie prawdziwy festiwal klisz i banałów. Mamy więc wilkołaka, rytualne ofiary, księdza Solomona (Gary Oldman) przypominającego genetyczną krzyżówkę żarliwego egzorcysty i Van Helsinga, rodzinne tajemnice, wioskowego głupka, amantów i płowowłose dziewczę będące jednocześnie Wallenrodem i mesjaszem Czarnego Lasu.
 
Twórcy "Dziewczyny…" mnożą wątki, wprowadzają do swej opowieści nowe postaci, by obsadzić nimi opowiastkę dla emo-nastolatków. Nawiązanie do starej baśni jest mylące – jej fabuła traktowana jest pretekstowo, jako marketingowy wybieg przyciągający uwagę widzów i mediów. Catherine Hardwicke zgrabnie wygrywa potencjał baśni, ale kieruje naszą uwagę na coś innego. Reżyserka doskonale wie, jak zbić kapitał na filmowej modzie na wampiry, wilkołaki i inne zębate stworzenia, które w ostatnich latach tłumnie wtargnęły na kinowe ekrany. Jej opowieść jako żywo przypomina więc "Zmierzch" – łączy romans z grozą, by stworzyć hit dla młodzieżowego widza. Nawet Billy Burke (ojciec ze "Zmierzchu") tutaj powraca w bliźniaczo podobnej funkcji.

Walcząc o jak największą publiczność, twórcy nie stawiają na filmową jakość, lecz ilość motywów i stylów. Lekceważą przy tym prawidła logiki. W przenikliwym mrozie dziewczęta biegają w zwiewnych sukienkach, ich chłopcy noszą rozchełstane koszule, a młodzi kochankowie urządzają sobie seksualne inicjacje w plenerze. W końcu nie po to zatrudnia się atrakcyjnych młodych aktorów, by okutać ich w średniowieczne waciaki i kufajki. Hardwicke nie bawi się w subtelności, a romans i horror bywają tu równie toporne. Opowiadając o wilkołaku, twórcy na siłę próbują wprawić nas w poczucie osaczenia. Mamy niepokojącą muzykę, nerwowe ruchy kamery i specyficzne kąty jej ustawienia sugerujące, że bohaterowie podglądani są przez groźne stwory. Patrząc na te próby zastraszenia, można się poczuć jak na pogadance Antoniego Macierewicza – jesteśmy w potrzasku, ale jest to nawet śmieszne.

Bo "Dziewczyna..." to ani horror, ani romans – to średnio udane połączenie obu gatunków. Czasem jest gotycko i strasznie, czasem mdło. Gdyby twórcy odważniej ruszyli w stronę kina grozy, postawili na mroczną kartę i odrzucili pokusy łatwego melodramatyzmu, mógłby z tego wyjść porządny, krwisty obrazek, intrygująca zabawa z archetypem Czerwonego Kapturka. Tymczasem otrzymujemy jedynie wilkołackie love story dla fanów Justina Biebera, Roberta Pattinsona i Taylora Lautnera. Dla tych, którym stuminutowe obcowanie z mieszkańcami Daggerhorn, nie wystarczy, dystrybutor dołącza do płyty DVD dodatkowe sceny niewykorzystane w filmie. Nie wniosą wprawdzie nic do tej opowieści, ale przynajmniej symbolicznie wzbogacają polską edycję.
1 10 6
Rocznik '83. Krytyk filmowy i literacki, dziennikarz. Ukończył filmoznawstwo na Uniwersytecie Jagiellońskim. Współpracownik "Tygodnika Powszechnego" i miesięcznika "Film". Publikował m.in. w... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
"Dziewczyna w czerwonej pelerynie" to interesująca interpretacja klasycznej baśni, w której soundtrack,... czytaj więcej
To jeden z tych filmów, który powinien być oglądany późną jesienią czy zimą, szkoda więc daty polskiej... czytaj więcej
Baśnie, zwłaszcza te najbardziej znane, zostały wyeksploatowane w każdym możliwym tego słowa znaczeniu... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones