Recenzja filmu

Everest - Poza krańcem świata (2013)
Leanne Pooley
Chad Moffitt
Sonam Sherpa

Na szczytach arogancji

Twórcy wyraźnie stawiają jednak na stylistykę dokumentalną i to jej podporządkowują filmową całość. Udaje się to zresztą całkiem dobrze zrealizować, poszczególne części składowe połączone są na
W rozmowach nie-alpinistów z alpinistami jak refren powraca ten sam koronny argument. "Po co pchać się na szczyt, skoro natura tak wyraźnie daje znać, że nas tam nie chce?" – pytają pierwsi. "Bo jest" – odpowiadają ci drudzy, jakby samo istnienie natury zobowiązywało człowieka do brania jej w posiadanie. Jest w tej odpowiedzi pewna arogancka logika i romantyczny fatalizm, który sprawdza się przynajmniej tak długo, dopóki nikt nie każe nam się wzruszać śmiercią poniesioną w tym niekończącym się pościgu (bo i w takiej śmierci jest wewnętrzna logika – wszedł, to spadł). Leanne Pooley w swoim filmie dokumentalnym stara się odmalować epokę, w której górskie wyprawy nie były wyłącznie kwestią indywidualnej decyzji, ale także sprawą narodowego, czy nawet imperialnego prestiżu. Ekspedycję na Mount Everest z 1953 roku, przygotowaną przez brytyjski Joint Himalayan Committee, poprzedził szereg nieudanych prób zdobycia najwyższego szczytu świata i towarzyszyło jej przekonanie, że w przypadku klęski, tryumf z pewnością ukradnie Brytyjczykom ktoś inny.



"Dokument" w wypadku tego konkretnego tytułu, to słowo wymagające doprecyzowania. Film łączy bowiem materiały archiwalne (zarówno zdjęcia, jak i fragmenty radiowych wywiadów) z fabularną rekonstrukcją zdarzeń. Twórcy wyraźnie stawiają jednak na stylistykę dokumentalną i to jej podporządkowują filmową całość. Udaje się to zresztą całkiem dobrze zrealizować, poszczególne części składowe połączone są na tyle sprawnie, że nawet nie chce się szukać pęknięcia pomiędzy autentycznymi materiałami, a tymi inscenizowanymi. Plastycznej spójności nie zakłócają także jaskrawe atrakcje dodatkowe, w postaci diagramów, pobocznej narracji tekstowej, a przede wszystkim efektów specjalnych, które uzasadniać mają realizację filmu w technologii 3D. Problemy pojawiają się na płaszczyźnie dramaturgicznej. Mówiąc wprost – filmowi dramatycznie wręcz brak dramatyzmu.



Powiedzieć łatwo, ale jak zafascynować widza wyprawą sprzed pół wieku, której sukces jest przesądzony, a przebieg mało szokujący? Miłośnicy tematu znajdą tu pewnie dla siebie sporo dobra, analizując wyprawę od strony technicznej, czy historycznej. Pozostali widzowie, żeby zmusić się do śledzenia mozolnych i dość nudnych zmagań wielkiej ekspedycji, muszą na słowo uwierzyć w jej ogromną wagę dla imperialnej tożsamości Brytyjczyków. Twórcy starają się zagęszczać atmosferę, dodając konteksty biograficzne i społeczne, ale wypada to, niestety, dość blado. Sytuacja ulega zmianie dopiero w ostatniej części filmu, gdy zostajemy sami z dwoma śmiałkami, którzy osobiście dotarli na szczyt – czy raczej wtedy, gdy oni zostają sami ze szczytem. Tu udaje się dotknąć indywidualnego doświadczenia i związanych z nim uniwersalnych tematów egzystencjalnych, które w górskiej scenerii zawsze wybrzmiewają szczególnie mocno. Człowiek zderzony z własną samotnością, wrogością natury, wyrwany z przyjaznej przestrzeni, jakoś wyraźniej odczuwa swoją kruchość, nieistotność, kurczy się jego przerośnięte ego. Nie podpalajmy się jednak – film nie przerasta swojego górskiego tematu w sposób, jaki przed laty udało się to np. świetnemu "Czekając na Joe".



Twórcy próbują podgrzać atmosferę eksponując wymowny fakt, że ostatecznymi bohaterami tej do szpiku kości brytyjskiej ekspedycji zostali przedstawiciele imperialnych kolonii. Jako zdobywcy szczytu zapisali się bowiem w podręcznikach Nowozelandczyk Edmund Hillary i Szerpa Tenzing Norgay. Nie dodaje to jednak historii głębi, a stoi tylko w jaskrawej sprzeczności z tym, co najmocniej rzuca się tu w oczy. Gdy widzę przywódcę wyprawy spisującego w namiocie raport na masywnej maszynie do pisania, nie potrafię nie myśleć o dziesiątkach anonimowych tybetańskich Szerpów, którzy tę maszynę (i setki kilogramów innego sprzętu) wtargali do górskiej bazy na własnych plecach, by eleganccy angielscy panowie mogli bawić się w bohaterskich zdobywców. Imperialny mit, któremu próbuje się przysłużyć "Everest...", zbudowano na plecach wielu ludzi. Jasne, nie każdy film musi brać się za kolonialne rozrachunki, ale wypadałoby mieć wtedy w zanadrzu silniejsze argumenty, niż nostalgia za "starymi, dobrymi czasami". Nostalgia bez krytycyzmu przytępia i otumania. Na wysokościach to szczególnie niebezpieczne.
1 10
Moja ocena:
4
Rocznik '82. Urodzony w Grudziądzu. Nie odnalazł się jako elektronik, zagubił jako filmoznawca (poznański UAM). Jako wolny strzelec współpracuje lub współpracował z różnymi redakcjami, z czego... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones