Recenzja filmu

Wicked: Na dobre (2025)
Jon M. Chu
Elżbieta Kopocińska
Cynthia Erivo
Ariana Grande

Wrodzony urok i wady dziedziczne

Myśląc o drugim "Wicked", czuję się trochę jak bohaterka Ariany Grande. "Nie mogłabym być szczęśliwsza", śpiewa — i zaraz dodaje, że to szczęście ma jednak swoje odcienie, bo spełnianie marzeń
Zacznijmy od kilku faktów. Po pierwsze, filmowy dyptyk "Wicked" to ekranizacja broadwayowskiego musicalu z 2003 roku luźno opartego na wydanej kilka lat wcześniej powieści pod tym samym tytułem, która z kolei reinterpretowała losy Złej Czarownicy z klasycznej historii "Czarnoksiężnika z Oz".

Po drugie, w scenicznych musicalach prawie zawsze pierwszy akt przedstawienia jest dłuższy, treściwszy, bogatszy w piosenki, słowem: lepszy, niezależnie od tego, jak dobrze wypada całość. Tak było kiedyś ("Dźwięki muzyki", "Sweeney Todd", "Upiór w operze"), i tak jest do dzisiaj ("The Book of Mormon", "Hamilton"), a "Wicked" nie jest tu wyjątkiem. Co więcej, w wypadku musicalu Stephena Schwartza i Winniego Holzmana, drugi akt diametralnie różni się pierwszego – przybiera mroczniejszy i melodramatyczny ton, żongluje lokacjami i nagłymi translokacjami bohaterów, a także z dużym wysiłkiem dopasowuje się do biegu wydarzeń znanych z "Czarnoksiężnika z Oz", często kosztem logiki i spójności. I choć puenta pozostaje przejmująco piękna, już ponad dwadzieścia lat temu krytycy pastwili się nad kulminacyjną częścią "Wicked", a sztuka, choć stawała się coraz bardziej pop-u-lar, w 2004 roku przegrała kluczowe nagrody Tony z bezpardonową satyrą "Avenue Q".


Po trzecie, twórcy ekranowej adaptacji "Wicked" mimo wszystko postanowili podzielić opowieść na dwa filmy, zgodnie z kształtem aktów. Od początku decyzja ta budziła wątpliwości, choć jednocześnie napawała optymizmem, że dzięki temu uda się wypełnić wiele luk w światotwórstwie i charakterologicznym rysie postaci, a co za tym idzie, podwoi frajdę. Rok temu – gdy pierwsza część triumfowała w kinach, sercach widzów i krytyków, a wszystkie zwilżone łazami oczy zwrócone były na Cynthię Erivo i Arianę Grande – mało kto zastanawiał się, jakie właściwie podział ten będzie miał skutki dla drugiego filmu. Kości jednak zostały rzucone. Gramy tym, co jest.

Po spektakularnym finale "Wicked" – podczas którego dochodzi do zdemaskowania Czarodzieja oraz wyboru ścieżki konformizmu przez Glindę i drogi buntu przez pozbawioną złudzeń Elfabę – do Oz wracamy po upływie kilku lat. Elfaba żyje teraz w odosobnieniu, prowadząc coś na kształt partyzanckiej wojny przeciw reżimowi, który systematycznie ogranicza prawa zwierząt. Tymczasem szara eminencja Szmaragdowego Miasta, Madame Morrible, skutecznie przekształciła ją w Złą Czarownicę z Zachodu, wroga publicznego numer jeden. Z chwiejnej Glindy natomiast zrobiła uśmiechniętą twarz "dobrej zmiany", marionetkową liderkę, której zadaniem jest utrzymywać mieszkańców Oz w przekonaniu, że wszystko zmierza ku lepszemu. U boku Glindy trwa Fyero, choć coraz wyraźniej widać, że systemowa hipokryzja zwyczajnie go dusi. Z kolei siostra Elfaby, niespełniona uczuciowo Nessa, obecnie gubernatorka Munchkinlandu, nie mogąc zaskarbić sobie miłości Boqa, zaczyna nadużywać władzy. W tej konstelacji sam Czarodziej wydaje się najmniej sprawczy: postać o wielkim micie i niemal żadnym realnym wpływie, co zresztą idealnie ujawnia iluzoryczność jego potęgi. Aby akcja posunęła się do przodu i nastąpiła seria konfrontacji, Madame Morrible, władczyni pogody, będzie musiała wyczarować potężny huragan, a na jedną z czarownic – jak dobrze wiemy – spadnie dom dziewczynki z innego świata.


Główna różnica między aktem pierwszym i drugim, a w konsekwencji między dwiema ekranowymi częściami "Wicked" polega na różnej stawce wydarzeń i towarzyszącym bohaterom emocjom. Zeszłoroczny film skupiał się przecież na studenckim życiu, poznawaniu się i dynamice frenemies między Elfabą a Glindą – od wyśpiewanego w murach uczelni loathing aż do two best friends, które pada z ich ust pod koniec filmu, niedługo przed wzruszającym rozstaniem. Pierwsza część wprawdzie wprowadza poważny wątek rodzącego się quasi-totalitarnego systemu, ale postaci głównie radośnie śpiewają o marzeniach, popularności i pasji życia, wykonując przy tym spektakularne zbiorowe choreografie. Puentą tego pogodnego musicalowego aktu o wyboistej przyjaźni jest brawurowe "Defying Gravity", hymn zwiastujący nadchodzącą powagę i podbicie stawki.

W drugim akcie bowiem, mimo ponownego rozpalenia i spotęgowania przyjacielsko-wrogiej dynamiki Elfaby i Glindy, sprawy przybierają poważny obrót. Bohaterki są dorosłe, pojawia się zdrada, kwestia życia innych, śmierć ukochanej osoby, rozpoczyna się gra w przerzucanie winy. Nic dziwnego, że towarzyszą temu piosenki podszyte goryczą, niekiedy przepełnione gniewem, żalem, melancholią. Dominują tu spokojne ballady, nie tak porywające jak np. "Popular" czy "What Is This Feeling?". Jedyną kontrą jest tu "Wonderful" – utwór figlarny i skoczny. Zresztą Jon M. Chu, reżyser filmowego dyptyku, zdaje się świadomy tej zmiany grawitacji, bo uwerturę "Wicked: Na dobre" – w spektaklu powtarzającą melodię głównego otwarcia – rozbudowano o muzyczno-woklane motywy z najradośniejszych songów pierwszego "Wicked", tworząc całkiem zgrabny medley. Co znamienne, dwie piosenki napisane specjalnie do adaptacji (autorefleksyjne solowe ballady Elfaby i Glindy) wpisują się w liryczny i patetyczny ton kontynuacji, nie szukając pastiszowego rozluźnienia, lecz raczej dopowiadając emocjonalne konsekwencje wcześniejszych wyborów.


Co więcej, drugi akt "Wicked" jest po prostu trudniejszy do zekranizowania, zwłaszcza, gdy funkcjonuje jako osobny film. Konstrukcja sceniczna przestaje tu sprzyjać opowieści: znika jedność miejsca, postaci pojawiają się i znikają między kolejnymi przestrzeniami, realizując kluczowe zwroty akcji. Złośliwi mogą to porównać do ostatniego, przyspieszonego sezonu "Gry o tron". Osadzenie większości fabuły drugiej części paralelnie do wydarzeń z "Czarnoksiężnika..." jeszcze bardziej kontrastuje ze swobodą aktu pierwszego. To broń obosieczna – z jednej strony otrzymujemy ogromny Easter egg, a także błyskotliwe przepisanie kultowej postaci, z drugiej zaś liczba klocków jest tu ograniczona i muszą one złożyć się w konkretny kształt, nie zawsze w satysfakcjonujący sposób. Tych strukturalnych wad wrodzonych film Jona M. Chu nie unieważnia, choć robi, co może, by wypełnić białe plamy, uwiarygodnić poczynania postaci i jeszcze bardziej wysunąć na pierwszy plan złożoną relację głównych bohaterek, nie koncentrując się przesadnie na intrydze przedstawionej w "Czarnoksiężniku...". Warto w tym miejscu dodać, że "Wicked: Na dobre" to udane przeniesienie na ekran nie do końca spełnionego aktu. Swoją drogą, widać że filmy były pomyślane i zrealizowane jako jeden spójny projekt. Pod względem audiowizualnym, inscenizacyjnym, aktorskim, wokalnym i, co najważniejsze – dotyczącym chemii między głównymi bohaterkami – obie części stoją na tym samym, wysokim poziomie. Nie udało się jednak obronić przed fabularnymi mieliznami dziedziczonymi w spadku po scenicznym pierwowzorze.

Trudno mi wyrokować, jak widownia odbiera te zasadnicze różnice między dwiema częściami "Wicked". Kiedy wiele lat temu, znawszy już część piosenek, pierwszy oraz oglądałem spektakl, pamiętam poczucie, że ów drugi akt był nieco rozczarowujący. Niełatwo jednak wznieść opowieść wyżej po tak zjawiskowym śród-finale jak "Defying Gravity". A jednak finałowy wyciskacz łez, "For Good", choć to znacznie skromniejsza piosenka, jest równie doskonały i zawsze wynagradzał mi mankamenty drugiego aktu, do których przez lata zwyczajnie się przyzwyczaiłem. Na filmową kontynuację patrzyłem więc mimowolnie przez soczewkę komparatystyczną, dostrzegając głównie adaptacyjne zalety, w tym dostosowanie filmu do współczesnej wrażliwości emocjonalnej. W zasadzie zrobiono to, co się dało – głębsze poprawki wymagałyby już gruntownego przepisania drugiego aktu przedstawienia. Czy wickedowi neofici będą tak wyrozumiali? Internet sugeruje, że może być z tym różnie.

Warto jednak odsunąć na bok narracyjne niedosyty, bo w "Wicked" nigdy nie chodziło wyłącznie o fabułę. Na pierwszym planie zawsze była empatia, dynamika relacji między Elfie i Glindą oraz to, jak przyjaźń nas zmienia (raczej na dobre), jak uczymy się od siebie nawzajem, i jak przyjaciele – nawet gdy ich ścieżki się rozchodzą – zostawiają w nas ślad. Nie jestem w stanie sobie teraz wyobrazić lepszego duetu, który mógłby ucieleśnić te wątki niż Erivo i Grande. Ta druga miała jednak trudniejsze zadanie. Aby dobrze zagrać Glindę potrzeba specyficznej aury, wzorcowo wyznaczonej przez Kristin Chenoweth, pierwszą odtwórczynię tej roli na scenie. Proporcje lśnienia, wdzięku, humoru, idealizmu oraz złośliwości, lekkomyślności i oportunizmu muszą być na tyle precyzyjne, byśmy nie przestali lubić i rozumieć Glindę, nawet gdy postępuje egoistycznie. W drugim filmie Grande brawurowo łączy vis comica swojej postaci z narastającym rozdarciem i moralnymi dylematami. Erivo zasłużyła zresztą na nie mniejsze owacje – jej emocjonalnie prawdziwe "No Good Dead" to wyżyny musicalowego aktorstwa, które dobrą piosenką potrafi ukazać odsłoniętą duszę postaci.


Książę Fyero w drugim akcie dostaje wprawdzie tylko pół piosenki, ale jest ono wyśpiewane perfekcyjnie. I nie ma co się dziwić. Wcielający się w amanta Jonathan Bailey, dziś znany jako najseksowniejszy mężczyzna na świecie, ma na koncie nagrodę Oliviera (2019) za rolę w musicalu "Company", gdzie wirtuozersko zaśpiewał jeden z najtrudniejszych Sondheimowskich songów "Getting Married Today". Trio Elfaba-Glinda-Fyero to obsadowe marzenie. I właśnie dlatego mam większe zastrzeżenia wobec Jeffa Goldbluma i Michelle Yeoh — oboje aktorsko odnajdują się w świecie Oz, ale wokalnie odstają od reszty. Niedostatki Goldbluma w "Wonderful", popisowym wodewilowym numerze Czarodzieja, ukryto, przerzucając część wersów na Glindę. Krótkie, ale wyraziste partie Morrible w wykonaniu Yeoh wypadają niestety zaskakująco twardo, jakby śpiewała wbrew własnemu ciału. Aktorka uprzedzała twórców, że nie ma odpowiedniego głosu i techniki, lecz Chu ponoć uparł się, by ją zatrudnić. Być może lepiej było jednak postawić na kogoś z doświadczeniem i muzycznym instynktem, np. Audrę McDonald, Sheryl Lee Ralph albo Christine Baranski.

W jednej z pierwszych piosenek filmu "Thank Goodness / I Couldn't Be Happier" Glinda kreuje swój wizerunek szczęśliwej i spełnionej osoby, mimo że jej uczucia są bardziej ambiwalentne. Myśląc o drugim "Wicked", czuję się trochę jak bohaterka Ariany Grande. "Nie mogłabym być szczęśliwsza", śpiewa — i zaraz dodaje, że to szczęście ma jednak swoje odcienie, bo spełnianie marzeń bywa procesem złożonym, pełnym kosztów, małych strat, niewidocznych poświęceń. Lata czekania na filmową adaptację musicalu Schwartza i Holzmana ostatecznie zaowocowały rok temu wspaniałym ekranowym musicalem – wspaniałym również dlatego, że był tylko pierwszym, lepszym aktem, zwinniejszym i okraszonym cennymi dodatkami. Podział na dwa filmy działał na jego korzyść; drugi znalazł się w trudniejszej sytuacji, związany strukturą, tempem i obowiązkami wobec "Czarnoksiężnika...". Quid pro quo. Dlatego najlepszym sposobem oglądania może być podwójny seans, znów scalający historię Elfaby i Glindy w jeden emocjonalnie konsekwentny utwór. Na dobre.
1 10
Moja ocena:
7
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?