Recenzja filmu

Kraina wielkiego nieba (2018)
Paul Dano
Carey Mulligan
Jake Gyllenhaal

Płomienie

Skomplikowane i zmienne konfiguracje rodzinne nie oznaczają jednak, że Dano wykreował rzeczywistość jak ze starej fotografii albo opery mydlanej. "Wildlife" gra na wyjątkowo subtelnych emocjach,
Z góry widok jest przepiękny. Równe rządki białych kwadracików, identyczne trawniki i ogródki, regularność, porządek, czystość. Typowe amerykańskie przedmieścia w apogeum swojej świetności, czyli gdzieś na przełomie lat 50. i 60. Spełnienie kapitalistycznego snu: dom, auto i praca dla każdego. Słoneczko i dobrobyt, wszystko – od portfela po równo przyciętą trawę – będzie sobie tak rosnąć w nieskończoność, jak giełdowe słupki na Wall Street. Wystarczy jednak sięgnąć po szkło powiększające i nieco przybliżyć obraz. Na uboczu prości faceci w drelichach czekają na transport i kurzą fajki. Sklepy jakieś takie biedne, tynk się z nich sypie, na bitą drogę wylazły zeschnięte chaszcze. Jeanette – żona Jerry'ego i matka Joe – przechadza się wzdłuż sznurów z praniem, z głowy odstają jej papiloty, uśmiecha się niepokojąco, jakby przez zaciśnięte zęby. W tle szaleje wielki pożar, płoną lasy Montany, w telewizyjnych wiadomościach biją na alarm. Świat – ten w skali mikro, rodzinny, zamknięty, ale też ten na zewnątrz – powolutku rozłazi się w szwach. 


I gdybym miał sobie wyobrazić debiut prawie idealny – antykabotyński, skromny, świetnie napisany i obsadzony – pomyślałbym właśnie o "Wildlife" Paula Dano, aktora o twarzy wiecznego dzieciaka. Polski tytuł – "Kraina wielkiego nieba" – zupełnie nie oddaje ciężaru tego filmu, jest zbyt miękki, zbyt ogólny. Ambicje Dano sięgają dużo głębiej, poza kameralny portret rozpadu rodziny, a nawet poza nostalgię, która otacza współczesną amerykańską popkulturę ciasnym kordonem klisz i powtórzeń. Zaczyna się jak prosty "coming-of-age movie" – ojciec uczy syna grać w football, w domu prototypowa matka w fartuchu krząta się wokół obejścia. Rodzina niedawno przeniosła się do Montany za pracą, Jerry (Jake Gyllenhaal) robi za pomagiera na polu golfowym dla bogaczy, a 14-letni Joe (świetny Ed Oxenbould) próbuje się nie przywiązywać do nikogo i niczego, bo przecież jutro mogą być już daleko stąd i wszystko trzeba będzie zaczynać od nowa. Jest też Jeanette (Carey Mulligan), największa indywidualistka w paczce, zduszona matkowaniem, wyizolowana w krainie identycznych pustych ulic, wózków sklepowych i ciągnących się po horyzont parkingów. W sytuacji permanentnej niepewności cała trójka bawi się w amerykański sen, odgrywa małą stabilizację na przekór ciężkim warunkom życiowym i w opozycji do własnych potrzeb.

Na ten przedmiejski teatrzyk patrzymy oczami Joe, nastolatka, który wie i rozumie zdecydowanie więcej, niż są w stanie dostrzec jego rodzice. Wciągany w kolejne domowe awantury, jest dla matki i ojca nie tyle dzieckiem, co partnerem do zwierzeń, mądrym kumplem od kuchennych pogaduch, ciepłym kocykiem w świecie obojętności i wyrachowania. A rodzinne więzienie sypie się prawie bezgłośnie, uwalniając olbrzymie pokłady frustracji i niespełnionych oczekiwań. Jerry traci pracę, ale zamiast szukać nowej, zaczyna wysiadywać z piwem w samochodzie, jedynym miejscu, w którym amerykański mężczyzna może poczuć się naprawdę bezpiecznie. W końcu – jednocześnie uciekając od narzuconej roli "głowy rodziny" i wchodząc w równie konserwatywną rolę "męskiego bohatera" – zgłasza się na ochotnika przy gaszeniu wielkiego pożaru; tego, co to od dawna tli się na horyzoncie i wyłazi z telewizji. Jeanette jest wściekła i zdegustowana – co to za facet, który dla fanaberii porzuca żonę i dorastającego syna? Tyle że już następnego dnia – umalowana, elegancko ubrana i z szerokim uśmiechem na ustach – zaczyna działać i żyć poza dotychczasową kuchenną rutyną, szukając ujścia dla własnego temperamentu i wyznaczając sobie nowe przestrzenie wolności. Amerykański sen nie przygotował jednak dla niej zbyt wielu alternatyw: może być matką, żoną, ewentualnie kochanką. Opieka albo seks – takie jest naturalne przeznaczenie kobiety. I Jeanette testuje różne warianty tych oczywistych schematów – wiąże się ze starszym, bogatym mężczyzną w nadziei na poprawę rodzinnych finansów. Z synem dzieli się domem i własnymi myślami, tak jak dawniej z mężem. Wraca do młodzieńczych przyzwyczajeń i porzuconych stylów życia. Emancypuje się powoli, w bólach, ale pięknie – bez znajomości i książek, które utorowały drogę feministkom drugiej fali, za to w zgodzie z własnym przeczuciem, potrzebą i pędem ku wolności. 


Skomplikowane i zmienne konfiguracje rodzinne nie oznaczają jednak, że Dano wykreował rzeczywistość jak ze starej fotografii albo opery mydlanej. "Wildlife" gra na wyjątkowo subtelnych emocjach, mnóstwo rzeczy odbywa się tutaj na poziomie spojrzeń, gestów, niejednoznacznych, wspaniale rozpisanych i aluzyjnych dialogów. Wybitne role stworzyło trio Gyllenhaal, Mulligan, Oxenbould, naturalnie połączone rodzajem cierpkiej chemii – ciepłem i zaufaniem płynnie przechodzącym w ironię, dystans czy rozczarowanie. Świetny jest również Bill Camp jako Warren Miller – kochanek Jeanette, postać trudna do zaklasyfikowania, sytuująca się gdzieś pomiędzy seksualnym predatorem a małomiasteczkowym filozofem, podobnie jak Brinsonowie uwikłana w paradoksy american dream. Jest wreszcie "Wildlife" filmem wybitnym, bo kontestację traktuje nie na zasadzie wylewania dziecka z kąpielą – dowalmy westernowi, dowalmy melodramatom, dowalmy konserwatywnym opowieściom o suburbiach, niech nic po nich nie zostanie! – ale jako subtelną pracę odrywania kolejnych warstw cebuli, zadanie z konieczności rozłożone na wiele wątków i wiele odcieni emocjonalnych. 

Demitologizowanie amerykańskiego snu musi więc dotykać obu płci i wszystkich pokoleń. Przedmieścia – przestrzeń realizacji konserwatywnego modelu życia – nie odpuszczają tutaj nikomu, być może najbardziej dając się we znaki właśnie Jerry'emu i Joe, facetom delikatnym i niezbyt skorym do rywalizacji. Oczyma wyobraźni widzę już Joe za dziesięć lat, jak z długimi włosami i w kolorowej koszuli wkłada kwiaty w lufy policyjnych karabinów. To właśnie jego pokolenie najmocniej zbuntuje się przeciwko wartościom dyktowanym przez kapitalistyczny american dream i etykę klasy średniej. Jest to również to samo pokolenie, które – po upływie kolejnych dziesięciu lat – zacznie własne dzieciństwo na białych, porządnych przedmieściach ponad miarę idealizować: w kinie, telewizji, książkach, popkulturze. To dlatego Joe będzie z taką zapalczywością namawiał rodziców na wspólną fotografię, ostatecznie chwytając coś, co już dawno przestało istnieć, jakieś powidok dawnej pełni, okruchy starego teatru pozorów. Płomienie kontestacji zdążyły w międzyczasie spopielić cały ten mit, zostali tylko ludzie, z którymi trzeba jakoś żyć i jakoś ich kochać. A to wszystko – w skondensowanej i napiętej jak struna formie – zaprezentował nam wieczny dzieciak, aktor-nastolatek, dorosła kopia filmowego Joe: Paul Dano, rocznik 1984. Naprawdę, chylę czoła. I nie potrzebuję już żadnych dodatkowych rekomendacji.
1 10
Moja ocena:
9
Publicysta, eseista, krytyk filmowy. Stały współpracownik Filmwebu, o kinie, sztuce i społeczeństwie pisze dla "Dwutygodnika", "Czasu Kultury", "Krytyki Politycznej", "Szumu" i innych. Z wykształcenia... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Kameralna historia rozgrywa się na początku lat 60. w małym miasteczku przy granicy z Kanadą, do którego... czytaj więcej