Recenzja filmu

Kundun - życie Dalaj Lamy (1997)
Martin Scorsese
Tenzin Thuthob Tsarong
Gyurme Tethong

Piasek z mandali

Tak odbierało się niektóre filmy Bergmana, Mizoguchiego, może Tarkowskiego. Oglądaniu "Kunduna" towarzyszy rzadkie dzisiaj w kinie przekonanie, że mamy do czynienia z filmem wielkim. Nie
Tak odbierało się niektóre filmy Bergmana, Mizoguchiego, może Tarkowskiego. Oglądaniu "Kunduna" towarzyszy rzadkie dzisiaj w kinie przekonanie, że mamy do czynienia z filmem wielkim. Nie oznacza to bezkrytycznej akceptacji propozycji Martina Scorsese, ale z całą pewnością - podziw. Tak odbierało się niektóre filmy Bergmana, Mizoguchiego, może Tarkowskiego. Jest to podziw dla czysto filmowego piękna i dla głębi przekazu. Jako widowisko "Kundun" wręcz zapiera dech. Jest zdumiewającym odtworzeniem świata, który właściwie już nie istnieje. Świata tybetańskiej kultury. Wiadomo, że ekipa filmowa nie mogła wjechać do Tybetu, że nie istnieją tybetańskie muzea, że życie w tym dziwnym kraju polegało (i zapewne wciąż polega) na łączeniu przeszłości i teraźniejszości w żywym rytuale. Jest to odmienne od naszego rozumienie tradycji, wynikające z warunków bytu. Zachodni filmowcy na każdym kroku przekonywali się o jej trudnym wyrafinowaniu i bogactwie. Okazywało się, na przykład, że każdy szczegół uroczystego stroju niesie znaczenie określające pozycję danej osoby w hierarchii społecznej. Nie istniała żadna encyklopedia poza ustnym przekazem, wszystko to trzeba było odtwarzać drogą nieskończenie żmudnego wysiłku, którego dokonali sami Tybetańczycy. Realizacja tego filmu była czymś niezwykłym: tybetańscy emigranci ściągali zewsząd na plan w Maroku i zostawali tam - jakby dla wypełnienia duchowego obowiązku wobec swego kraju i religii. Trudno uniknąć porównania z charakterystycznym dla symbolicznej kultury Tybetu aktem tworzenia mandali z piasku. Ma zawsze skomplikowany, kolorowy wzór, którego meandry znają tylko ci, którzy cierpliwie przesuwają piasek garściami. Tak pracowano dla filmu. Ale w piaskowej mandali zawarta jest buddyjska myśl o ułudzie świata: jeden ruch i kunsztowny rysunek przestaje istnieć. Tymczasem medium filmowe wyraża zachodnią filozofię utrwalania ulotnego wizerunku świata. Mamy więc do czynienia z jednym z tych zadziwiających paradoksów naszych czasów, którego źródłem staje się spotkanie kultur. Oto holly- woodzki reżyser realizuje przedsięwzięcie z natury swej komercyjne, które nieoczekiwanie nabiera wagi, jakiej nikt nie przewidywał. Na szacunek zasługuje, że Martin Scorsese wywiązał się z tego zadania z honorem, walcząc z wszelkimi przeszkodami i trudnościami, jakie zaczął stawiać mu producent - disnejowska wytwórnia Touchstone, przerażona kierunkiem realizacji, odpowiedzialnością, także polityczną, i kosztami. Na szacunek zasługuje praca scenarzystki Melissy Mathison, która nie wahała się odstąpić od koncepcji stereotypowej biografii wielkiego człowieka. Owszem, postać Dalaj Lamy rysuje się wyraziście, choć tajemniczo, ale to nie jest charakter pojmowany jako jeden z trybów w maszynie umożliwiającej działanie filmowej fabuły. Pozostaje przede wszystkim symbolem. W tym filmie zresztą fabuły właściwie nie ma. Jest seria scen, niezwykłych obrazów i wizji ułożonych w porządku chronologicznym. Mały chłopczyk uznany za Kunduna, reinkarnację Buddy Miłosiernego, zabrany zostaje do Lhasy, aby uczyć się obowiązków przyszłego, XIV Dalaj Lamy. Gwałtownie zmienia się jednak sytuacji polityczna. To już lata 50. Komunistyczne Chiny dokonują najazdu, odbierają Tybetowi niezależność. Spotkanie młodego Kunduna z Przewodniczącym Mao nie doprowadza do tego, co mogłoby stanowić historyczny krok w kierunku jakiegoś porozumienia buddyzmu i socjalizmu. Film nie zawiera wykładu buddyjskiej filozofii dla zachodniej publiczności. Nie wyjaśnia też zasad polityki państwa tybetańskiego. Scorsese przyjmuje pozycję artysty, który ogranicza się do odkrywania rzeczywistości obcej pod każdym względem - kulturowym, geograficznym i dziejowym. Zachowuje wobec niej pełną fascynacji ciekawość, ale i bezradność. Szokująca scena oddawania poćwiartowanych zwłok ojca Dalaj Lamy na pożarcie sępom świadczy o tym, że film unika turystycznego sentymentalizmu. To chyba najwłaściwsza dziś postawa wobec różnorodności świata, bo nie wyklucza także oceny. Stanowisko twórcy filmu jest jasne: postawa Dalaj Lamy to wartość pozytywna, postawa Mao - negatywna. Z tego powodu film odrzucają lewacy, domagając się "historycznego obiektywizmu". Ale artysta nie może zachowywać moralnej obojętności wobec tego, co pokazuje, i ma prawo narzucać swoją ocenę widzowi. Po obejrzeniu "Kunduna" z kina nie wychodzi się jednak ze świadomością, że był to polityczny manifest. Wręcz przeciwnie, doraźne treści okazują się tylko dodatkiem do przeżycia, które w istocie jest czymś zupełnie wyjątkowym. Można chyba mówić o katharsis. To nie przesada. Ten film wymaga dużych słów.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Myślicie sobie zapewne to samo, co ja przez moment. Jakiś smętny film... Szkoda czasu. Nie, wręcz... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones