Największym problem filmu jest jednak to, że zwroty stają się celem samym w sobie, pod ich naporem wszyscy bohaterowie tracą jakby na znaczeniu. To, że nie stają się tylko zwykłymi figurkami,
"Uprowadzona Alice Creed" zaczyna się jak instruktażowy film dla porywaczy. Wygląda to tak, jakby reżyser miał prawdziwą obsesję katalogowania czynności, które trzeba wykonać i przedmiotów, które trzeba zgromadzić, by dobrze wykonywać wspomniany wyżej zbrodniczy proceder. Dwaj przestępcy, Danny i Vic, działają prawie jak roboty: żadnych zbędnych gestów, zastanawiania się, zmian w planie. Kradną samochód, zmieniają mu rejestrację, udają się do sklepu wielobranżowego. W rękach mają dokładną listę zakupów. Kupują wiertarkę, piłę do metalu, materiał do wygłuszania ścian, kilka płyt pilśniowych do zasłonięcia okien. Wygodny materac, wytrzymałą ramę do łóżka, mikrofalówkę i kilka dań, które można szybko podgrzać. Do koszyka wkładają też śruby, haki, kajdanki. Nie zapominają nawet o kaczce szpitalnej oraz o ceracie pod materac. Po co cerata? Na wypadek gdyby kaczka nie zadziałała.
Gdy mieszkanie jest już gotowe, Danny i Vic porywają dziewczynę, córkę brytyjskiego milionera, wiozą ją do swojej bazy, robią jej kilka fotografii, a następnie wysyłają je przez internet do rodziny z żądaniem dwóch milionów funtów okupu. W międzyczasie raz za razem zmieniają ubrania i karty SIM w telefonach, zacierają wszystkie ślady. Początkowo plan rzeczywiście funkcjonuje jak należy. Początkowo... Potem szybko dochodzą do głosu emocje i wielki gmach zbudowany przez rozum, plan racjonalny i logiczny, dzięki któremu umysł chciał ujarzmić świat i sprawić, by był mu podległy, rozpada się jak domek z kart. Jakie to emocje, kto jest ich wyrazicielem, a kto adresatem, tego nie mogę powiedzieć, żeby nie popsuć zabawy. Zdradzę tylko jedno: w "Uprowadzonej Alice Creed" spoglądamy na trochę inny wariant "syndromu sztokholmskiego".
Film Blakesona opiera się na zaskoczeniu, na igraniu z oczekiwaniami widza. Na małej przestrzeni, w krótkim wycinku czasu wolta goni woltę. Gdy tylko wydaje się nam, że już wiemy, jak to się dalej potoczy, reżyser, który jest również autorem scenariusza, robi kolejny skręt. Ta strategia z minuty na minutę staje się niestety coraz bardziej wątpliwa. Może gdyby było więcej plenerów, albo chociaż więcej postaci, człowiek miałby szansę, by się zagapić, zgubić, a tak, patrząc na trójkę miotającą się pomiędzy czterema ścianami, trudno przestać myśleć i szukać dziury w całym, logicznych nieścisłości, ryzykownych rozwiązań, nieprawdopodobieństw. Jest tego sporo. Tak więc plan porywaczy może i jest precyzyjny, ale plan reżysera – już nie, co więcej, ze sceny na scenę staje się on coraz bardziej przewidywalny w swojej nieprzewidywalności. Największym problemem filmu jest jednak to, że zwroty stają się celem samym w sobie, pod ich naporem wszyscy bohaterowie tracą jakby na znaczeniu. To, że nie stają się tylko zwykłymi figurkami, przesuwanymi na szachownicy przez zajętego swoimi umiejętnościami reżysera, jest wyłącznie zasługą trójki aktorów.
Gemma Arterton, Martin Compston i Eddie Marsan umieją powalczyć o swoje postaci, wlać w nie odrobinę życia. Pochwalić wypada nade wszystko panów. Do tej pory zarówno jeden, jak i drugi kojarzeni byli raczej z innym repertuarem. Compston nie tak dawno grał przecież w filmie Kena Loacha "Słodka szesnastka", natomiast Marsan zasłynął rolą szalonego instruktora jazdy w "Happy Go-Lucky"Mike’a Leigha. Tutaj mają trochę inne zadanie – to już nie kino autorskie, tylko kino gatunków – wywiązują się z niego jednak naprawdę świetnie, w dużej mierze dlatego, że nie próbują szukać w sobie na siłę przesady ani ironii, które wydają się dziś nierzadko kanonem (przekleństwem?) zachowań aktorskich w tego typu produkcjach. Właśnie dla siły ich aktorstwa, dla autentyczności filmu warto "Uprowadzoną Alice Creed" zobaczyć.
1106
Rocznik '83. Absolwent filmoznawstwa UAM. Krytyk filmowy. Prowadzi dział filmowy w Dwutygodnik.com. Zwycięzca konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2007). Współzałożyciel nieistniejącej już "Gazety... przejdź do profilu