Ratujmy co się da

Jeżeli zapytacie przeciętnego zjadacza jRPG, z jaką serią przede wszystkim kojarzy mu się Japonia, w przeważającej liczbie odpowiedzi padnie zapewne "Final Fantasy". To, co u nas postrzegane jest
"Dragon Quest XI: Echoes of an Elusive Age" - recenzja
Jeżeli zapytacie przeciętnego zjadacza jRPG, z jaką serią przede wszystkim kojarzy mu się Japonia, w przeważającej liczbie odpowiedzi padnie zapewne "Final Fantasy". To, co u nas postrzegane jest jako fenomen kulturowy związany z Krajem Kwitnącej Wiśni, nie do końca odzwierciedla jednak zapatrywania samych jego mieszkańców. Ci bowiem na piedestale stawiają "Dragon Questa", markę uznawaną niemalże za skarb narodowy. Po kolejne tytuły z serii ustawiają się kolejki bijące długością te na nocnych premierach gier Blizzarda. Olbrzymia popularność tej ponad trzydziestoletniej marki doprowadziła nawet do powstania kawiarni zainspirowanej w 100% światem przedstawionym w grach. W ponad rok po premierze japońskiej na Zachodzie ukazuje się XI część głównego odłamu tej epickiej przygody. Biorąc pod uwagę, że odsłona IX wyszła tylko na Nintendo DS, a X to MMO, europejskim graczom przyszło czekać ponad dwanaście lat na pełnoprawną część na konsole stacjonarne.



"Dragon Quest XI: Echoes of an Elusive Age" rozpoczyna się z rozmachem. Oto w mroczną, burzliwą noc mała dziewczynka z tajemniczym zawiniątkiem rzuca się do ucieczki przed armią krwiożerczych potworów atakujących królestwo Dundrasil. Po upadku do wezbranej rzeki okazuje się, że wybawienie czekało tylko na ukryte w tłumoczku dziecko. Graczowi przyjdzie wcielić się w szesnastoletniego, wchodzącego w dorosłość młodzieńca, który razem ze swoją przyjaciółką Gemmą udaje się na szczyt wielkiej góry, by tam przejść rytuał symbolizujący osiągnięcie dojrzałości. Jak to zwykle w dużych RPG-ach bywa, protagonista w wyniku splotu okoliczności okazuje się wybrańcem mającym przynieść światu pokój i światło nadziei.




I tylko na pozór może wydawać się, że będzie to kolejna nudna opowieść o ratowaniu świata i koszeniu zastępów przeciwników. Fabuły "Dragon Questów" nigdy nie były zwykłymi, sztampowymi, ciosanymi przez kalkę opowieściami. Siłą najnowszej odsłony jest umiejętne granie na emocjach. Kiedy wszystko wskazuje na to, że wydarzy się zakładana przez gracza rzecz, Japończycy walą mu obuchem w głowę i serwują zupełnie inne rozwiązanie. Przez dziesiątki godzin spędzonych w krainach Erdrei byłam nieustannie zaskakiwana tym, co oferowała mi rozgrywka.

Yu Miyake zapytany dlaczego marka ta niezbyt przyjęła się na Zachodzie, odpowiedział, że wizerunki postaci mogą sprawiać wrażenie zbyt dziecinnych, co zniechęca niektóre osoby. Jest to o tyle zaskakujące, że od pierwszej gry serii za projekty zarówno ludzkich bohaterów, jak i potworów odpowiada Akira Toriyama, znany szerszemu gronu jako rysownik "Dragon Balla". Faktycznie, dysonans między odbiorem mangowego klasyka a kultowej gry jest zauważalny. Przeciętny zjadacz chleba odniesie się do postaci z gier jako "tych samych buziek z innymi fryzurami", ignorując jednocześnie wtórność Goku i spółki. Warto więc podkreślić, że każdy z członków drużyny towarzyszących protagoniście jest czymś więcej niż tylko skopiowaną buźką. To pełnokrwiste postacie, obdarzone wachlarzem emocji, borykające się z różnymi problemami i próbujące odnaleźć remedium na bolączki toczące nie tylko świat, ale i ich własne życie. Poczynając od ekstrawaganckiego Sylvando, przez tajemnicze bliźniaczki, na młodym złodzieju Eriku kończąc, członkowie drużyny nie sprawiają wrażenia zbędnych, dopisywanych na siłę. Są integralną częścią scenariusza, a odgałęzienia ich historii angażują emocjonalnie. 



Jeśli już mowa o postaciach, to każda z nich wypowiada się w szczególny, zindywidualizowany sposób. Dialogi są zdubbingowane, na próżno jednak szukać oryginalnej, japońskiej ścieżki dźwiękowej. Nie wynika to jednak z oszczędności, ale prostego faktu, iż w oryginale postacie są nieme. Enix, a później Square Enix nigdy nie czuło potrzeby dubbingowania swoich produkcji, a Japończycy są już do tego tak przyzwyczajeni, że nie traktują braku czytanych dialogów jako wadę. Angielski dubbing jest zrobiony całkiem sprawnie, choć jako fanka oryginalnych dźwięków w jRPG-ach miałam na początku problem, by przyzwyczaić się do tego, że bohaterowie wyrażają myśli z pseudobrytyjskim akcentem podkręconym do granic absurdu.



Zwiedzany przez gracza świat zaskakuje ogromem. Postawiono przed nami przytłaczające przestrzenie wypełnione przeciwnikami, skrzyniami i rozrzuconymi przedmiotami. Dbałość o szczegóły i pieczołowitość w projektowaniu terenu urzeka od pierwszego spojrzenia. Czuć piach wdzierający się w zakamarki ubrania, morską bryzę targającą włosami, swąd lasów spalonych przez katastrofę. To od gracza zależy, w którą stronę się uda i z jakimi adwersarzami będzie się mierzyć. Wszyscy wrogowie są widoczni na mapie. Można ich swobodnie ominąć w sytuacji kryzysowej. A w samej walce toczącej się turowo możemy zdecydować, czy powierzymy zarządzanie postaciami sztucznej inteligencji, czy też sami pokierujemy poczynaniami członków drużyny. Przez znakomitą część gry samodzielnie sterowałam tylko głównym bohaterem, zdając się na SI przy pozostałych wojownikach. Przyszedł jednak taki moment, przy walce z jednym z bossów, że konieczne stało się ręczne wydawanie wszystkich komend. 



Poprzednie tytuły z serii wspominam jako niekończący się festiwal grindu i walkę o każdy krok poczyniony do przodu. W jedenastej części odczuwalny jest niższy poziom trudności. Tym, którym potrzebne jest prawdziwe wyzwanie, twórcy umożliwili przejście gry w trybie Draconian, którego elementami są m.in. brak możliwości ucieczki z walk, brak dostępu do sklepów, zmniejszona liczba punktów doświadczenia po walce, czy też podbicie siły przeciwników.

Zaskakujące jest wrzucenie do tej potężnej gry ścieżki dźwiękowej w formacie MIDI. Niestety, Koichi Sugiyama, kompozytor muzyki będący z serią od początku, niechętnie pozwala na umieszczanie w grach instrumentali wykonywanych przez orkiestrę. Wychodzi z założenia, że jeśli ktoś chce czerpać pełnię doznań z wykonania orkiestrowego, powinien udać się na koncert lub zakupić oddzielnie płytę ze ścieżką dźwiękową. Ot, fanaberie sędziwego (87 lat) kompozytora. 



"Dragon Quest XI: Echoes of an Elusive Age" nie wprowadza drastycznych zmian do gatunku. Pielęgnuje tradycje wykształcone przez serię na przestrzeni lat, jednocześnie otwierając się bardziej na zachodniego gracza, chociażby przez obniżenie poziomu trudności. To niewątpliwie jeden z najlepszych, jeśli nie najlepszy jRPG tego roku. Jeżeli macie wolne 70-100 godzin i jesteście gotowi na rollercoaster emocji, nie wahajcie się i dajcie szansę tej przepięknej pozycji.
1 10
Moja ocena:
9
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones