Recenzja filmu

Co w trawie piszczy (2017)
Antoon Krings
Arnaud Bouron
Janusz Wituch
Paulina Łaba - Torres

Wady i owady

Bajkowym postaciom z książek Kringsa brakuje potrzebnego tu psychologicznego "mięcha", jego historyjki nie chcą układać się w żelazną hollywoodzką drabinkę, a w anonimowych cyfrowych dizajnach
"Jaki to plagiat?" to gra, w którą można zagrać z dystrybutorami przemykających przez polskie ekrany animacji. Pomiędzy etatowymi blockbusterami amerykańskich studiów czy okazjonalnym anime lub ambitniejszą arthouse’ową produkcją nasi milusińscy oglądają bowiem głównie podróbki, względnie stylizacje. Kto nie wierzy, niech tylko poczeka na krajową premierę malezyjskich "Aut" ("Klakson i spółka", już w listopadzie). Nie powiem, gra jest dość prosta i zazwyczaj niezwykle łatwo jest zidentyfikować pierwowzór – o to zresztą chodzi. Nic zatem dziwnego, że wytrenowanemu na kolejnych fałszywkach widzowi na widok "Co w trawie piszczy" w głowie zaraz uruchamiają się trybiki cynizmu i odpalają pierwsze skojarzenia: a to pixarowskie "Dawno temu w trawie", a to stara dobra "Pszczółka Maja". A tu pudło. Tym razem mamy bowiem do czynienia nie z "ekranizacją" cudzego filmu, tylko z ekranizacją serii francuskojęzycznych książek dla dzieci (wydanych zresztą w Polsce). Cóż jednak z tego.



Autorem książeczek jest pisarz i ilustrator Antoon Krings, który postanowił zaadaptować się sam (figuruje jako współscenarzysta i współreżyser filmu). Ale w tłumaczeniu coś się chyba zgubiło. Literacki pierwowzór miał przecież charakter raczej skromny i anegdotyczny, opowiadał o drobnych perypetiach obdarzonych rymującymi się imionami owadów (Tonik Pasikonik, Dobrołka Pszczółka, Skarabeusz Mateusz, łapiecie). W wersji filmowej te sympatyczne w swej antropomorficznej banalności postacie zostają jednak zaprzęgnięte w machinę trzyaktowej epickiej opowieści. Zamiast historyjki o tym, jak Leszek Weszek wypada z czyjejś owłosionej głowy i musi znaleźć sobie nową czuprynę, dostajemy klasyczną hollywoodzką narrację o znudzonej byciem królową królowej, próbie przejęcia tronu przez złowrogą krewną i niepozornych bohaterach ratujących ul. Zamiast do "owadzich" animacji bliżej stąd zatem do disnejowskiego "Króla Lwa". Nie powiem, wysokie progi. Za wysokie.

O dziwo, pierwsze minuty "Co w trawie piszczy" zapowiadają jednak coś więcej niż animowane kino klasy B. Film rozpoczyna czarna plansza, na której pojawia się lista płac, a z offu rozbrzmiewa muzyka lasu – wygląda to raczej jak czołówka jakiegoś kandydata do Złotej Palmy, a nie typowa, atakująca od pierwszej minuty wulgarna pstrokacizna kolejnych fałszywek (skojarzenie potęgują francuskie nazwiska twórców). Potem rusza sekwencja przedstawiająca nam głównego bohatera, Tonika Pasikonika. To w zasadzie minietuidka, w której ważny jest nie tylko sympatyczny owad, ale i z czułością wykreowany na ekranie nastrój wieczoru na leśnej łące. Niestety, to by było na tyle: animowana poezja ustępuje zaraz miejsca animowanej prozie. Przez moment było całkiem szlachetnie, przez resztę seansu będzie całkiem sztampowo. 

   

Bajkowym postaciom z książek Kringsa brakuje potrzebnego tu psychologicznego "mięcha", jego historyjki nie chcą układać się w żelazną hollywoodzką drabinkę, a w anonimowych cyfrowych dizajnach gubi się urok odręcznych ilustracji z oryginałów. Magia wyparowała. Oglądając "Co w trawie piszczy", oglądamy więc ciąg fabularnych odruchów bezwarunkowych, machinę, która niby się kręci, ale brak jej ducha. Nie pomaga novum francuskiego kolorytu ("La Vie en rose" Édith Piaf w charakterze piosenki przewodniej), nie pomagają wysilone kalambury i podane ciężką ręką aluzje (Pchelio Iglesias, Borys Mszyc), nie pomaga zbyt trudny dla dzieci język ("ona prowadzi politykę rozpasania"), zbyt duża liczba bohaterów i chybione próby podbicia dramatycznej stawki (wątki obcinania głowy czy tragicznej śmierci w pożarze). Pomaga jedynie nietoperz zachowujący się jak… pies. Wszystko okraszone jest oczywiście morałem o potrzebie współpracy i równowagi, o tym, że trzeba znać swoje miejsce w ekosystemie, ale też że warto mieć marzenia i dążyć do ich realizacji. Kogo jednak obchodzą podobne recenzenckie wypociny. Jak wiadomo, najlepszymi krytykami podobnych filmów pozostają dzieci. A jeśli o nie chodzi, podczas seansu odniosłem wrażenie, że raczej się nudzą.
1 10
Moja ocena:
4
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?