Recenzja filmu

12 małp (1995)
Terry Gilliam
Bruce Willis
Madeleine Stowe

Lubimy się bać

Ogromną zaletą produkcji jest to, co robi z mózgiem widza. Początkowo historia wydaje się niezbyt skomplikowana, potem natomiast zaczyna się zapętlać coraz bardziej i bardziej, przez co zarówno
Gdy przeciętny widz odczuwa potrzebę przeżycia strachu, niepokoju, sięga po jeden z wielu tytułów na liście horrorów. Wszystko po to, by móc przez chwilę stanąć oko w oko ze swoimi wewnętrznymi lękami. Bywają jednak i tacy, którzy zamiast horroru włączą science-fiction, ujrzą rzeczywistość płynącą w odległej (wydawałoby się) przyszłości. Czym różnią się od siebie poszczególni widzowie? Zazwyczaj tym, że pierwszy typ podskoczy kilka razy w fotelu i ucieszy się, że jest już po tym strasznym filmie. Drugi natomiast zderzy się z przedstawioną na ekranie wizją świata i zda sobie sprawę, że ku takiemu obrotowi spraw prowadzi prosta droga. I ta myśl pozostanie z nim przez dłuższy czas. Być może taka jest rola dystopii i antyutopii; nie tylko przestrzec ludzkość przed nią samą, lecz także skutecznie wystraszyć. Wyjątkowo dobrze sprawdzają się w tej roli filmy takie jak "Equillibrium", "Raport mniejszości" czy "Harrison Bergeron". Do tego grona zalicza się również "12 małp" Terry'ego Gilliama.

Przyszłość napiętnowana jest tajemniczym wirusem. Wskutek jego działania zdziesiątkowana zostaje ludzkość, garstce udaje się przeżyć, ale... przychodzi jej żyć pod ziemią. Świat staje się całkowicie wrogi dla człowieka, nie ma w nim miejsca na spokój, kulturę, litość, wszystko to, czym my możemy się (jeszcze)  cieszyć współcześnie. Nie jest to jednak stan akceptowany przez ówczesną populację. Więzień James Cole (Bruce WillisWas würde Bruce Willis tun (2013)) zostaje wysłany w przeszłość do roku 1996, czyli momentu, w którym rozsiany zostaje niszczycielski wirus. Niestety, przez niedoskonałość aparatury odpowiedzialnej za przeniesienie, trafia on do roku 1990, gdzie wzięty zostaje za wariata. Jest to dopiero początek jego perypetii i podróży w czasie.



Wspomniany wcześniej Bruce Willis jest odtwórcą głównej roli. Jako mieszkaniec zniszczonego świata i więzień stanowi twardą sztukę, co, należy podkreślić, pomaga mu w przetrwaniu, gdy cofa się w czasie. Sytuacje, w których jest zmuszony sobie radzić, mogą uraczyć fanów filmów akcji. Pierwsze skrzypce w tym filmie gra jednak psychologia Cole'a. Jako widzowie mamy możliwość wraz z nim znaleźć się w niefortunnej sytuacji, jaka spotkała go po przeniesieniu się do współczesnego świata, wraz z nim zachwycić się gwiazdami, pająkami i muzyką oraz, czując wciąż tę psychiczną więź z Cole'em, mieć te wszystkie dylematy i niepewności, które i jego dręczą podczas całego seansu. Cierpimy nawet wówczas, gdy Cole zamiast twardziela okazuje się zagubioną, przygniecioną duszyczką. To wszystko dzięki temu, że Willis odegrał prawdziwą, ludzkość postać.

Dobrze spisała się Madeleine Stowe w roli Kathryn Railly, tworząc kreację, która momentami wprowadza niepotrzebny zamęt do psychiki Cole'a, potem jednak okazuje się wspierającą i opiekuńczą kobietą. Dziwił natomiast nie będzie zachwyt nad postacią Jeffreya Goinesa (Brad Pitt). Bohater ten pełni rolę świra, człowieka chorego psychicznie, którego zachowanie prezentuje się abstrakcyjnie. Nie jest w tym jednak przejaskrawiony, nie został przez Pitta zdemonizowany, przez co nabiera pewnej naturalności i, moim skromnym zdaniem, zagrał jedną z najlepszych psychopatycznych ról, jakie zaistniały dotychczas w kinie. Ważną kwestią jest fakt, że pomimo barwnej kreacji i świetnie odegranej roli, Pitt nie przyćmiewa Willisa i głównego przesłania filmu. Do odegrania pozostałych postaci również nie można mieć zarzutów - na szczęście nie ma ich tak wiele.



Warto zauważyć, że ścieżka dźwiękowa, obraz i sposób prowadzenia kamery są bardzo poprawne. Nie pojawia się zbyt wiele efektów specjalnych, jak to czasem bywa w science-fiction, więc i nie ma nic, co drażniłoby oko widza (mając na celu zachwycić tymi efektami). Jak na rok 1995 też film wygląda całkiem współcześnie, w porównaniu do, na przykład, dystopii "Harrison Bergeron" z tego samego roku (budżet odegrał swoją rolę).

Bardzo dobrze wypadają w tej produkcji dialogi, pada wiele bardzo filozoficznych słów, które jednak warto powiązać z ogólną mentalnością i przesłaniem dzieła. Słowa takie jak "Prawda i fałsz nie istnieją, jest tylko opinia większości" nikną gdzieś w potoku wielu innych fraz, ale stanowią mądrość, nad którą niektórzy widzowie mogą się pochylić i zastanowić. Właśnie tego typu zdania rzucane z ust różnych bohaterów skłaniają do refleksji. Głównym powodem do rozmyślań jest jednak ogólna problematyka filmu, a raczej kilka mniejszych problematyk, które stanowią jedną, spójną całość. Tak na przykład mamy bohatera, który przeniósł się ze świata, w którym nie ma nieba, natury, kultury, są tylko surowe podziemia. Jednym z najcenniejszych przeżyć podczas całego seansu jest móc się wzruszyć tym, jaki zachwyt budzą w Cole'u elementy współczesności. Oddycha on świeżym powietrzem i patrzy w gwiazdy, jakby miał już nigdy więcej tego nie skosztować... właściwie tak jest, teoretycznie będzie musiał wrócić do swojego świata, do swoich podziemi. Jego los niczym nie różni się od przeciętnego człowieka, który swój dzień może przeżywać po raz ostatni (i nawet o tym nie wiedzieć). Kolejny problem, jaki porusza film, jest bardziej trywialny i posiada w sobie więcej dystopijnego charakteru. Otóż, zwrócona zostaje uwaga na brak zastanowienia ludzi nad tym, co robią, co czynią, jakie to będzie miało skutki. Częściej żyje się w "tu" i "teraz". Wydaje się, że tego, co ma nastąpić nie można zmienić, w filmie padają jednak słowa, które w przybliżeniu brzmią następująco: "Jeśli nie można niczego zmienić, to równie dobrze można wąchać kwiaty". Może to wskazywać na konieczność działania, konieczność starania się, aby było jak najlepiej. Jest to właśnie ten element, który w dystopiach budzi prawdziwy lęk - realne zagrożenie, że wydarzenia z filmu będą miały miejsce za kilka lat w naszym świecie.



Ogromną zaletą produkcji jest to, co robi z mózgiem widza. Początkowo historia wydaje się niezbyt skomplikowana, potem natomiast zaczyna się zapętlać coraz bardziej i bardziej, przez co zarówno główny bohater, jak i widz dają się złapać w pułapkę fabularną. Jest to także swoista pożywka dla mózgu, gdyż przez cały seans mamy sposobność do tego, aby rozmyślać, co tak naprawdę się dzieje. Nie obyło się także bez elementu zaskoczenia w ostatnich scenach, który równolegle zamyka pewne niedopowiedzenia i otwiera nowe. Trudno mówić o wadach, ponieważ przeciętny widz nie powinien mieć ku temu filmowi zarzutów. Jedyną wadą dla mnie, w mojej personalnej opinii, jest myśl, że zabrakło czegoś głębszego, bardziej odkrywczego, co pojawia się w naprawdę niewielu utworach (w ogóle) i być może nie ma racji bytu w tym. Być może wina leży po stronie niezbyt dużego lęku, jaki zostaje wywołany - istnieją dystopie, które wystraszyły mnie bardziej, niż 12 małp.

W podsumowaniu warto podkreślić, jak bardzo twór Gilliama jest nakręcony w poprawny, łatwy do przyswojenia przez widza sposób. Pomimo wielu możliwości interpretacji i  okazji do refleksji, na seansie nie powinien nudzić się także widz z zamiłowaniem  do zwrotów akcji czy nawet wątków miłosnych. Zdecydowanie polecam obejrzeć.
1 10
Moja ocena:
9
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Terry Gilliamma na swoim koncie kilka reżyserskich sukcesów. Największe uznanie przyniósł mufilm "12... czytaj więcej
W roku 1996 nieznany wirus zaatakował całą ludzkość. Ocalała garstka ludzi, która schroniła się pod... czytaj więcej
W roku 2035 świat opanowała epidemia śmiertelnego dla ludzi wirusa. Ocalały 1% ludzkości kryje się pod... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones