Recenzja filmu

6 dni strusia (2000)
Jarosław Żamojda
Mariusz Frankowski
Patrycja Durska

Miejska baśń

Jarosław Żamojda, począwszy od swojego debiutu fabularnego, konsekwentnie zdaje się zajmować tworzeniem kina przeznaczonego dla widowni, której wiek nie przekracza kilkunastu lat. O trafności
Jarosław Żamojda, począwszy od swojego debiutu fabularnego, konsekwentnie zdaje się zajmować tworzeniem kina przeznaczonego dla widowni, której wiek nie przekracza kilkunastu lat. O trafności takiego zamysłu reżyserskiego świadczy najlepiej niezwykła popularność, jaką cieszyły się obie części "Młodych wilków", uznanych za ekranowy przebój dla młodzieży. Wobec takich reakcji, chybione zdawały się zarzuty krytyków, wytykających reżyserowi naiwność prezentowanych wątków i infantylizm ujęcia poruszanej problematyki. Do tej samej, nastoletniej widowni, skierowany jest najnowszy obraz Żamojdy, "Sześć dni Strusia", opowiadający historię miłosną dwojga młodych ludzi, zbudowaną na umoralniającym przeciwstawieniu niszczącej siły pieniądza i uwznioślającego uczucia. Podobnie jak w poprzednich produkcjach reżysera, również tu nie brakuje nagłych zwrotów akcji, intryg, urodziwych bohaterów i czyhających na nich niebezpieczeństw. Także aktualność tematyki, prezentującej współczesny świat konsumpcji jest tym, co wiąże "Sześć dni Strusia" z pozostałymi filmami Żamojdy. Obraz charakteryzuje się jednak odejściem od realistycznego przedstawiania środowisk i zagadnień typowych dla kina akcji. O ile bowiem mamy w "Sześciu dniach Strusia" wątki i tematy znane z rzeczywistości pozaekranowej, o tyle sposób ich przekazu wprowadza nas w świat daleko posuniętej fikcji, a nawet fantastyki. Kiedy mianowicie bezwzględny, żądny materialnego sukcesu i sławy prawnik, Tomek Strusiński (Mariusz Frankowski), zakochuje się w Justynie (Patrycja Durska), córce prezesa bankrutującej fabryki azbestu, która sponsoruje drużynę koszykarzy, trafia na demonicznego doktora, postać rodem z obrazów science-fiction. Ten ostatni, o jednoznacznie brzmiącym nazwisku Dewilski, niczym figura szalonego naukowca z filmów o zdegenerowanym świecie przyszłości, opanowanym przez nieludzkie wynalazki, oferuje mu specyfik, który w sekundę uczyni z niego gwiazdę sportu. Szatański środek umożliwia Tomkowi zaimponowanie wrażliwej i delikatnej dziewczynie, którą pragnie przekonać o szlachetności swoich zamiarów. Zyskując niebywałą zdolność celnego rzucania do kosza, ratuje z opresji drużynę "Azbesty Pomorze" i zdobywa serce wybranki. Na tym jednak nie kończą się problemy sympatycznej pary, kontrakt z Dewilskim przewiduje bowiem obowiązek reklamowania szkodliwych, choć teoretycznie poprawiających kondycję "odżywek"dla sportowców. Dotrzymanie umowy oznaczałoby zaprzedanie się cynicznemu naukowcowi i rezygnację z ideałów niezależności oraz zasad fair play w sporcie. Co więcej, Justyna zaznała już kiedyś na własnej skórze "dobroczynnego" wpływu podobnych używek na zdrowie, zapadając na chorobę serca po zastosowaniu powyższych środków. Kolejną przeszkodą na drodze ku szczęściu jest uboczny efekt działania wstrzykniętej Tomkowi substancji, która w połączeniu z feromonem B (produkowanym przez mózg pod wpływem miłości) wytwarza w organizmie zabójcze substancje. Tomek musi więc wybierać między uczuciem a karierą, a nawet zdrowiem. Jak można się spodziewać, zgodnie z konwencją tego typu filmów, wszystko kończy się happy endem, dającym się zawrzeć w stwierdzeniu, że nad korzyści materialne i zewnętrzne oznaki sukcesu, czy prestiżu, ważniejsze są autentyzm, miłość i uczciwość. Proste zasady, proste przesłanie i prosta historia. Takie też było zresztą założenie autora, pragnącego stworzyć nową jakość w ramach kina popularnego, nieobarczonego ciężarem dźwigania odpowiedzialności za sublimację poziomu intelektualnego odbiorców. Zamierzona umowność wielu rozwiązań fabularnych, doskonale mieści się w konwencji "baśni miejskiej", jak nazywa swój film sam reżyser, podkreślając celową archetypiczność postaci, podział bohaterów na czarne i białe charaktery oraz zrozumiałość przesłania zawartego w obrazie. Rozpoznawalność konwencji służy po prostu łatwiejszemu odnalezieniu się w fikcyjnym świecie, dzięki czemu mniej rażące, bo uzasadnione, stają się sentymentalizm i cukierkowość filmu. Tym, co w założeniu stanowić miało o dodatkowej atrakcyjności "Sześciu dni Strusia" było wystylizowanie Warszawy, w której rozgrywa się akcja, na miasto pokroju prawdziwie europejskiej stolicy, z pięknymi, przestronnymi ulicami i zadbanymi fasadami budynków, a także, albo raczej przede wszystkim, wprowadzenie licznych scen ukazujących rozgrywki koszykówki. Cokolwiek nie mówić by o filmie Jarosława Żamojdy, przyznać wypada, że stanowi on dość wyjątkową pozycję w rodzimym nurcie kina rozrywkowego spod znaku Maurera i Halskiego, uganiających się z naganem w ręku i przekleństwem na ustach za wszelkiej maści degeneratami. Rezygnacja z epatowania przemocą i naiwnym nihilizmem pozwoliła uniknąć żenująco schematycznych rozwiązań fabularnych oraz myślowych, silących się na nonszalancki luz intelektualny. Powierzenie zaś głównych ról debiutantom, wyszło na korzyść filmowi opowiadającemu o perypetiach uczuciowych młodych bohaterów, którzy odtwarzani przez niemiłosiernie eksploatowane gwiazdy ekranu, wypadliby niewiarygodnie. W ramach określonej konwencji kina dla młodzieży, "Sześć dni Strusia" wyróżnia się zaś sprawnością realizacji i umiejętnością poprowadzenia intrygi fabularnej.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones