Recenzja filmu

Bóg wybacza... Ja nigdy! (1967)
Giuseppe Colizzi
Terence Hill
Bud Spencer

O tym, jak to Hill spotkał po raz pierwszy Spencera

Duet filmowy Bud Spencer i Terence Hill kocha wiele osób, a jeszcze więcej nienawidzi. Polskim widzom są świetnie znani z popołudniowych seansów w naszej telewizji. Ich wizytówka to lekkie, mało
Duet filmowy Bud Spencer i Terence Hill kocha wiele osób, a jeszcze więcej nienawidzi. Polskim widzom są świetnie znani z popołudniowych seansów w naszej telewizji. Ich wizytówka to lekkie, mało inteligentne komedyjki, w których bohaterowie za pomocą pięści zaprowadzają porządek w mieście. Mniemam jednak, że obaj panowie nie osiągnęliby takiego sukcesu, gdyby nie fala spaghetti westernów, jaka zalała widzów w latach sześćdziesiątych. Powodzenie filmów Sergio Leone sprawiło, iż włoscy reżyserzy zaczęli masowo tworzyć historie umiejscowione na Dzikim Zachodzie, a kina, i to nie tylko w Europie, były przepełnione amatorami tego typu obrazów, gdzie nie budżet, a klimat i widowiskowo ukazana przemoc grały pierwsze skrzypce.

Spencer i Hill po raz pierwszy spotkali się na planie "Bóg wybacza... Ja nigdy!" i od tego momentu wystąpili wspólnie w prawie 20 filmach. Ich wczesne dzieło nie jest wbrew pozorom komedią, a rasowym spaghetti westernem, który cechuje luźne podejście do tematyki, ale nie zabrakło tutaj typowych cech gatunku.

Film otwiera rewelacyjna scena wjazdu pociągu na stację. Muzyka jest spokojna, ludzie na peronie czekają z uśmiechem na przyjazd swoich bliskich, a stróże prawa na dostarczenie pieniędzy, które spodziewają się odebrać z ostatniego wagonu. Nagle ścieżka dźwiękowa robi się mroczniejsza, w oknach nikogo nie widać, lokomotywa wcale nie zatrzymuje się, a uderza w koniec toru. Wtedy kamera zaprasza nas do środka pociągu gdzie wszędzie walają się zmasakrowane zwłoki pasażerów. Jak się okazuje nieznani sprawcy napadli na transport, a zabierając łup nie zapomnieli, że nie warto zostawiać świadków. Bandyci nie byli dość uważni i ze stosu ciał wygrzebuje się jedna żywa dusza, która jako sprawcę napadu podaje Billa St. Antonio (Frank Wolff), zmarłego rewolwerowca.

Po otwierającej sekwencji poznajemy dwóch głównych bohaterów. Pierwszy to awanturnik i wieczny tułacz, Cat Stevens (Terence Hill). Zarabia na życie grą w pokera, co nieraz dostarcza mu sporych kłopotów. Stevens jest jednak na tyle zaradny, że potrafi sobie z nimi poradzić, czy to pięściami, czy rewolwerem. Drugi główny bohater to niegdysiejszy kumpel Cata. Hutch Bessy (Bud Spencer), bo o nim mowa też za młodu był zabijaką, ale ustatkował się i pracuje dla kolei. Szefostwo zleciło mu odnalezienie pieniędzy zrabowanych z pociągu. Jako że obaj panowie mają na pieńku z rzekomym sprawcą napadu, łączą siły by odnaleźć Billa St. Antonio i dowieść, że jedynie upozorował swoją śmierć.

Widzowie spodziewający się filmu typowego dla duetu Spencer-Hill mogą się zawieść. W "Bóg wybacza... Ja nigdy" obaj kreują już postaci, z którymi będą kojarzeni w kolejnych dziełach, czyli uczciwego mięśniaka z nadludzką siłą oraz zwinnego cwaniaka na bakier z prawem. Jednak jest to chyba jedyne podobieństwo do późniejszych obrazów z tymi panami. W tym filmie rzadko pojawiają się motywy komediowe, a jeśli już nie są to zwariowane slapstickowe gagi, a raczej przesiąknięte czarnym humorem dowcipy, z których spaghetti westerny są znane. Sporo więcej tutaj przemocy, bo trzeba przyznać trup ściele się gęsto, a postaci niezbyt długo myślą zanim sięgną po rewolwer. "Bóg wybacza... Ja nigdy"Bóg wybacza... Ja nigdy! (1967) jest skierowany raczej dla amatora spaghetti westernów w klasycznym stylu. Choć i ci mogą mieć zastrzeżenia do zbyt lekkiej atmosfery rodem z kina przygodowego. Zanim, więc sięgniecie po ten film, warto się wyzbyć po prostu wszelkich uprzedzeń i nastawić na kino rozrywkowe. Wygórowane oczekiwania mogą temu obrazowi jedynie zaszkodzić.

Do technicznego wykonania można mieć wiele zastrzeżeń. Scenografia jest bowiem bardzo uboga, ujęcia niezbyt efektowne, a w niektórych kadrach można się natknąć na rażące błędy. Tylko nie wiem czy jest w ogóle sens dopatrywać się tego typu mankamentów w  niskobudżetowym westernie. Zwłaszcza, że jak na produkcję tego typu oraz fakt, iż jest to debiut reżyserski Colizziego i tak wyszło dużo lepiej niż można było się spodziewać. Bardziej razi niestety, że po świetnym początku środkowa część filmu jest pozbawiona dynamiki. Dopiero, gdy główni bohaterowie włamują się do kryjówki bandytów akcja nabiera tempa i wtedy seans zapewnia widzowi odpowiednią dawkę napięcia. Nie umknęło mi też parę bzdurnych rozwiązań fabularnych jak choćby kłopoty bohaterów ze skrzynią, oraz nadludzka siła Hutach, która nawiasem mówiąc jest dość "wybiórczo nadludzka".

Jako całość muszę jednak przyznać "Bóg wybacza... Ja nigdy" jest niezłym filmem. Ciekawie wmieszano tu motyw retrospekcji, sprytnie wplątano niewielkie wątki kryminalne oraz odpowiednio dawkowano widzowi sceny przemocy. Dzięki temu niewiele jest tu momentów, podczas których można by się nudzić. Na deser dostajemy od twórców niezłą muzykę oraz kilka wartych zapamiętania scen, jak choćby wspomniana przeze mnie sekwencja wprowadzająca. Polecam więc ten western, jest idealny na nudne popołudnie.
1 10
Moja ocena:
6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?