Recenzja filmu

Borderlands (2024)
Eli Roth
Dobrosława Bałazy
Cate Blanchett
Kevin Hart

Producencki borderline

Jest to głównie akcyjniaczek, trochę film drogi, prymitywna komedia, czasem skręca w niewyjaśnialne science-fiction, po czym doprawia toną parodii. Całościowo się to nie klei w niekonsekwentną
Szalone rozdroża, aburdalne giwery, dziwne stwory i bezprecedensowa rozwałka "Borderlands" pozornie wydaje się łatwa do ekranizacji, jeśli tylko dysponujemy odpowiednim budżetem i reżyserem z sercem po właściwej stronie growej granicy. Zgodziły się nawet gwiazdy, bo przecież Cate BlanchettJamie Lee Curtis czy Kevin Hart potrafią przyciągnąć do kin – a jednak WSZYSTKO poszło źle. Sukcesu nie ma, nie będzie, oby ten film przepadł w odmętach Pandory.

Latem wymagania spadają, potrzebujemy nieco śmieciowej rozrywki pod popcorn z colą, więc kolorki, muzyczka, trochę humoru i wybuchów mają masę fanów. Jeśli jeszcze można dorzucić do tej mieszanki znane twarze czy rozpoznawalną markę - tym można brukować finansową drogę do sukcesu. I nikt raczej nie oczekiwał dobrego filmu, egzystencjalnych przemyśleń czy wzruszeń - tu się miało efektownie dziać, miało być zabawnie, miało być kolorowo. Wyszło jedynie bezmyślnie.


Punkt wyjściowy jest równie prosty co cała pretekstowa - i taka powinna tu być! - fabułka. Łowczyni nagród (Lilith "grana" przez Cate Blanchett) dostaje zlecenie znalezienia porwanej córki milionera na podłej planecie Pandora, na której wszyscy oszaleli na punkcie skarbca z turbogwiezdną technologią. Leci więc tam, znajduje ją i sprawa zaczyna się coraz bardziej kiełbasić, bo jakieś tam zdrady, spiski, bandyci. No akcyjny standardzik. Wystarczy na rozwałkę. Tylko że nie. 

Grałem w gry ze świata "Borderlands" i bawiłem się świetnie, eksplorując kolejne planety, walcząc z groteskowymi przeciwnikami, szukając odpowiednio odpicowanej giwery, zbierając masę ekwipunku i coraz ciekawszych znajomości z całym katalogiem szalonych postaci. Z tego całego growego bogactwa zostały ledwie ślady. Imiona - bo już charaktery to było za dużo - czy nazwy z okolic Pandory. Trochę scenografii, która jest chyba jedyną rzeczą godną pochwały. Zwiedzamy sporo lokacji w trybie ekspresowym, lecz fani gier znajdą tu wiele charakterystycznych miejsc z pierwszej części gry.

Nie ma zabawy, ponieważ producenci mieli inny pomysł na ten film. Więcej niż jeden prawdopodobnie, gdyż jest to głównie akcyjniaczek, trochę film drogi, prymitywna komedia, czasem skręca w niewyjaśnialne science-fiction, po czym doprawia toną parodii. Całościowo się to nie klei w niekonsekwentną wyklejankę niewidomego dwulatka z maczetą. 

Weźmy postać Claptrapa, mocno zakręconego robocika ze słowotokiem i niezdarnym talentem do pakowania się w kłopoty. Niedłączny kompan w grach z serii, często irytujący, ale też zawsze uroczy i zabawny. Tutaj zaś irytuje. Nieustannie. Wyrzuca z siebie one-linery, sra ołowiem, niszczy kwiatki. Nie da się go lubić. Comic relief, który sprawi, że może raz się uśmiechniecie. Bo tyle tu żarcioszków rodem z januszowego przewodnika po zabawnych imieninach, że czasem z zaskoczenia coś trafi. Ale to sranie ołowiem... Mam nadzieję, że scenarzysta przeżyje coś podobnego.


Jeśli Claptrap z ulubieńca sprowadzony zostaje do przeszkadzajki, to wyobraźcie sobie, co z resztą postaci. Otóż nie da się tu lubić zupełnie nikogo. Jedyną bohaterką, której próbuje się dodać charakter jest Lilith, która przez cały film chodzi wkurzona na wszystkich, jest zblazowana, bo ma nierozwiązane problemy z mamusią. Niezbyt sprecyzowane, po prostu wspomina matkę, pod koniec coś tam ma się wydarzyć w emocjonalnym dojrzewaniu, ale trudno powiedzieć co. Cate Blanchett nie kryła tego, że zgodziła się tu zagrać właściwie przypadkiem, bo pandemia, coś trzeba było robić... I to widać. Ona po prostu jest na ekranie, ma ciekawą fryzurę, mówi rzeczy i strzela. Od niechcenia. Może taki był pomysł na Lilith, nie wiem. Szkoda.

Postaci Rolanda zrozumieć się nie da już zupełnie. Pomaga "porwanej" Tinie, bo tak. Tina jest po prostu rozwydrzonym bachorem ze skłonnością do wysadzania rzeczy - i w grze miało to swój urok, było po coś, a tutaj całe wyjaśnienie to magicznie powtarzane "jestem wyjątkowa". Brawo. Tannis z całej fascynującej w grach drogi dostała jedynie... gogle? Już pomijam fakt, że Jamie Lee Curtis jest jakieś 40 lat starsza niż postać, którą odgrywa, bo twórcy też pominęli ten detal. Lilith i Blanchett też rówieśniczkami nie są. Oj nie są. 

Casting zasługuje na wyjątkowe miejsce na śmietniku. Co z tego, że są tu chwytliwe nazwiska, jeśli grają zupełnie bez mapy, celu, bez jakiegokolwiek sensu? Édgar Ramírez jest złolem, którego nie wyróżnia nic. Kevin Hart nie dostał jednego dobrego tekstu do powiedzenia, nikt nie dostał nic do zagrania, to jest zwykły śmietnik. Zmontowany jak zawartość kubła na odpady zmieszane. Dlaczego na początku pojawiają się charakterystyczne dla serii elementy graficzno-komiksowe, a później już nic takiego się nie dzieje? Dlaczego Lilith co 5 minut dziwi się czemuś, czym już zdążyła się zdziwić? Czy ktokolwiek panował nad planem? Eli Roth może nigdy nie był gwarantem świetnej rozrywki, lecz przecież potrafił dostarczyć przyjemne w odbiorze filmy. Zapomniał? Produkcja miała masę problemów, powstawała jednocześnie za krótko i za długo, leżała w poprodukcyjnym piekiełku i w końcu wypuszczono ten wylew do kin. Niepotrzebnie. Schować ten badziew na Pandorze i wysadzić w powietrze. 


Idąc do kina wiedziałem, czego się spodziewać, a i tak się zawiodłem. Z jednej strony mamy tu sporo smaczków dla graczy, odtwarzanie scenek, postać Marcusa, nieźle odtworzone lokacje (to naprawdę jedyne, co przywoływało trochę miłych wspomnień z gier), a z drugiej wielkie wybebeszenie świata w najgorszej jakości nieświeży kebab filmowy. To, co zawinięto w ten celuloid na ekranie zwyczajnie cuchnie śmieciem. Z jakiegoś - na pewno zabawnego - powodu jest tu nawet kraina tryskająca odchodami na bohaterów. Po prostu. Ktoś uznał, że to będzie zabawne.

Mieć do dyspozycji cały ten szalony świat z gier, masę fascynujących postaci i stworów i zrobić coś tak taniego w wydźwięku, tak nudnego i nieangażującego to kryminał. Nie da się nikomu kibicować, bo też żadnej motywacji nie znajdziemy. Producenci może chcieli produktu dla każdego, żeby dobrze poczuł się gracz i zupełnie zielony w tej kwestii użytkownik kina, lecz ostatecznie wydaje mi się, że uzyskano zepsuty, trujący wręcz zakalec oblepiony kawałeczkami konfetti z gier. Pandora z planety groźnej, niebezpiecznej i wypełnionej bandytami i potworami stała się tylko podłym szambem.

Liczyłem na to, że może to będzie chociaż film tak zły, że aż śmieszny. Niestety tu także czeka rozczarowanie. Nie ma tu stylu - mimo tak stylowego pierwowzoru! - nie ma logiki, nie ma zabawy. Są wymuszone żarciochy, trochę kolorków i akceptowalne może efekty specjalne. Do tego idiotyczna narracja z offu, żadna jak cały film. Zbędna, jak cały ten film.


Przykre, że pieniądze na ten twór się znalazły. Bo "Borderlands" nadaje się na znakomity serial (trochę w stylu "Fallout", który jest lepszymi "Borderlandsami" mimo bycia zupełnie inną marką), na groteskową rozrywkę. Tylko trzebaby mieć jakiś plan, kogoś otrzaskanego z uniwersum. Nie sądzę jednak, żeby w najbliższych latach ktoś podjął kolejną próbę. Szkoda. Ale gry są naprawdę dobre, warto sprawdzić. Mimo tego pseudofilmidła.
1 10
Moja ocena:
2
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Recenzja Borderlands
Na kilka dni przed premierą filmowego "Borderlands", dziennikarka Dexerto zapytała jego reżysera, Eli... czytaj więcej