Recenzja filmu

Borderlands (2024)
Eli Roth
Dobrosława Bałazy
Cate Blanchett
Kevin Hart

Paździerzyzna

To, co przewija się przez ekran, to agresywnie puste, nudne i nijakie 102 minuty.
Na kilka dni przed premierą filmowego "Borderlands", dziennikarka Dexerto zapytała jego reżysera, Eli Rotha, o jego ulubione nawiązanie pozostawione w filmie. Ten w odpowiedzi zaczął opowiadać o tym, jak spotkał się z byłym prezesem Gearbox Software, Randym Pitchfordem, by wytłumaczyć mu swoje pragnienie stworzenia mieszanki "Gwiezdnych wojen", "Mad Maxa", "Piątego elementu", "Barbarelli", "Łowcy androidów" i "Ucieczki z Nowego Jorku". W zasadzie na tym mógłbym zakończyć swoją recenzję, gdyż zacytowana wypowiedź powiedziała wszystko, czego można było się spodziewać. Jego "Borderlands" powinno się raczej nazywać "Burdellands". Albo "Boomerlands", zważywszy na średnią wieku występujących tu aktorów.


Mało tego: pełnometrażowa adaptacja "Borderlands"? Tej serii strzelanek sprzed 15 lat, znanej z setek tysięcy losowo generowanych broni? Tak, miałem przeczucie, że złota gąska Gearbox ma ten "specjalny sos", który wyróżniłby ją na tle innych adaptacji gier wideo. Wybuchowa mieszanka quasi-komiksowego kierunku artystycznego i pyskatego poczucia humoru brzmi - nomen omen - wybuchowo, a istnienie tytułów takich jak "Borderlands 2" i "Tales from the Borderlands" jest dowodem na to, że nie samą bezsensowną przemocą ludzie żyją. Przecież na Pandorze (i nie tylko) da się opowiedzieć wciągającą historię, która jedną nogą tkwi w grotesce godnej Lloyda Kaufmana, a drugą w satyrze na miarę Mela Brooksa. No, chyba że jest się Eli Rothem. Wtedy pozostaje tylko płacz i zgrzytanie zębów. 

Pomimo uzbrojenia się w gwiazdorską obsadę i budżet w wysokości 120 milionów dolarów, jego superprodukcja sprawia wrażenie napisanej, nakręconej i zmontowanej przez kogoś, kto z kamiennym wyrazem twarzy zdecydował, że porzucenie wszystkich cech wyróżniających serię na rzecz sterylnego formatu Marvelopodobnego zagwarantuje szybki sukces komercyjny. Jego przepis na filmowe Borderlands dał nam filmowy odpowiednik zakalca. Pod fantazyjnym lukrem kryją się nieudolne strzelaniny na niby, imponująca scenografia (przypominająca momentami najdroższy pornol świata) i scena, w której robot CL4P-TP (Jack Black) dostaje rozwolnienia po postrzeleniu przez osiedlowych bandytów. Wyżyny komedii, panowie.


Można zaryzykować stwierdzenie, że od strony realizacyjnej jest to produkt bardzo kompetentny i przeznaczony dla każdego typu widza. Problem w tym, że scenariusz jest dramatycznie wybrakowaną pseudo-adaptacją. Fanów materiału źródłowego zniechęci całkowity brak wybuchających głów i latających ludzkich kończyn, koneserów produkcji superbohaterskich znudzi brak kreatywności i lekkości w konstrukcji świata przedstawionego, a zwykłego widza zaleje lawina klisz, przez które film zdaje się prowadzić swoją narrację na autopilocie. Najbardziej uderza jednak brak atrakcyjności, z jaką "Borderlands" mogłoby bronić się na tle innych produkcji z gatunku komedii akcji. Główni bohaterowie są tu kartonowymi wycinankami. Główny złoczyńca jest tu kartonową wycinanką. Nawet maskotka serii - upierdliwy i cwaniakujący robocik-psychopata - jest tutaj tylko po to, aby popajacować w tle, nieumyślnie spowodować jakiś niefortunny zbieg okoliczności, po czym zniknąć na tle monotonnego pustynnego krajobrazu.

To, co przewija się przez ekran, to agresywnie puste, nudne i nijakie 102 minuty. Wszyscy aktorzy wyglądają, jakby na planie filmu znaleźli się z łapanki, a kontrkulturalny wpływ serii-matki na inne filmy, seriale i gry wideo jest tu praktycznie nieobecny. I tak oto filmowa Lilith (Cate Blanchett) zamiast być urokliwą kosmiczną wiedźmą, jest pół-boginią-pół-najemniczką z przebiegiem rozpadającego się Trabanta. Filmowa Tannis (Jamie Lee Curtis), zamiast być obłąkaną perfekcjonistką, jest potulną babcią dorabiającą na portierni wielkomiejskiego domu publicznego. Takie zmiany na gorsze można wymieniać niemal bez końca. Z całego tego chaosu obronną ręką zdaje się wychodzić jedynie bezczelny handlarz Marcus (Benjamin Byron Davis), pomimo czysto epizodycznego charakteru jego ekranowej obecności. 


I tak dochodzimy do końca naszej podróży. Czy powinniśmy pominąć kinowe "Borderlands"? Tak. Czy "Borderlands" to strata czasu i pieniędzy? Jak najbardziej. Czy Randy Pitchford przechowywał pornografię i poufne dokumenty pracowników Gearbox na prywatnym pendrivie, który zgubił w restauracji Medieval Times w 2014 roku? Absolutnie tak. Oznaczcie ten film jako śmieć i sprzedajcie go za grosze w najbliższym automacie.
1 10
Moja ocena:
3
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Recenzja Borderlands
Szalone rozdroża, aburdalne giwery, dziwne stwory i bezprecedensowa rozwałka "Borderlands" pozornie... czytaj więcej