Recenzja filmu

Call Girl (2012)
Mikael Marcimain
Sofia Karemyr
Simon J. Berger

Źle się dzieje w państwie szwedzkim

Warstwa wizualna to najmocniejsza strona filmu, który skutecznie przebija się przez nostalgiczną perspektywę i narzucone latom 70. miękkie filtry. Nie brak tu zabawy wybujałą stylistyką,
Ośrodek dla trudnej młodzieży, do którego trafia czternastoletnia Iris, nie ma w sobie nic z poprawczaka i atmosferą bardziej przypomina letnie kolonie. Wychowawcy próbują się zaprzyjaźnić z dzieciakami, które traktują ich z góry, zajmując się głównie paleniem fajek i czekaniem na regularnie przesyłane przez rodziców pieniądze. Częste są wieczorne wyprawy do miasta i poranne powroty na bani. Iris z przyjaciółką włóczą się po Sztokholmie co noc, odbijając się od drzwi modnych klubów i okazjonalnie przyzwalając na obmacywanki rówieśnikom. Zabawa zaczyna się, gdy trafiają w dorosłe, swawolne i nadziane towarzystwo, które dobrze czuje imprezowy rytm lat 70. Zaczynają się balety w hotelach, restauracjach i prywatnych posiadłościach. Przewodząca grupie dojrzała Dagmar nie skąpi dziewczętom komplementów, prochów i dobrego alkoholu. Głaska po główkach, oferuje mieszkanie na ciężkie chwile i co jakiś czas wpycha do łóżek starszych, wpływowych panów. Dagmar wie, co znaczy indywidualne podejście do pracownika i klienta, bo prowadzi prężny, nielegalny interes. A Iris jest wszystko jedno. Teraz przynajmniej nie brakuje jej na fajki i gorzałkę. A dzięki poleceniom nie musi się zastanawiać, co ze sobą robić.



Film rozpoczyna informacja, że zainspirowały go prawdziwe zdarzenia, które dla celów artystycznych zostały udramatyzowane i ufryzowane. Chodzi o skandal sprzed lat, gdy podczas rozpracowywania zorganizowanej szajki czerpiącej zyski z prostytucji wyszło na jaw, że wśród jej klienteli nie brakowało prominentnych szwedzkich polityków. Scenarzyści oferują widzowi dużo więcej "smakowitych" oskarżeń, niż potwierdzają to wiarygodne źródła – konspiracja zatacza tu szerokie kręgi, parlamentarzyści organizują prywatne orgie, zaprzyjaźnieni decydenci tuszują sprawę, a niepokorni policjanci zbierają bęcki od najemnych zbirów. "Call Girl" startuje więc z grubej rury, ale na koniec śpiewa cieniutko. Twórcy bez oporów rzucają oskarżeniami w najważniejsze osoby w państwie, ale postanawiają nie używać prawdziwych nazwisk, chowając się za całkowicie fikcyjnymi bohaterami i mgiełką tajemnicy. Co zostaje, gdy cały ten wymiar "dokumentalny" rozłazi się w rękach?

Na pewno warstwa wizualna – najmocniejsza strona filmu, który skutecznie przebija się przez nostalgiczną perspektywę i narzucone latom 70. miękkie filtry. Nie brak tu zabawy wybujałą stylistyką, upojenia modą i rekwizytami, ale poprzez otępiające rytmy disco i kremowe barwy docieramy do porowatej powierzchni rzeczywistości. Zza butelek szampana, półmisków z owocami morza i limuzyn – całej tej krzykliwej stylówy – wyłania się zapach potu, nasienia i desperacji. "Call Girl" przywołuje całą masę dobrych estetycznych skojarzeń – od Fincherowskiego "Zodiaka" po znakomitego "Szpiega" Tomasa Alfredsona. Ten ostatni trop wyjaśnia się, gdy sprawdzimy nazwisko autora zdjęć i odkryjemy, że w obu przypadkach jest nim ten sam człowiek. Hoyte Van Hoytema jest zanurzony w estetyce po szyję, otwarty na jej seksapil, ale nie pozwala się jej uwieść. A to ma kluczowe znaczenie w przypadku opowieści, której jednym z głównych motywów jest pożądanie.



Iris przeznaczono bowiem w tej rzeczywistości rolę kolejnego atrakcyjnego gadżetu, który ma dobrze wyglądać na skórzanej tapicerce volvo, obok gramofonu, szpulowca sony i whisky nalanej do pięknie zaprojektowanego kryształu. Hoytema potrafi oprzeć się pokusie fetyszyzowania młodego ciała, a nawet wydobyć z pięknej dziewczyny larwę w fazie przemiany, chwytając ten dziwaczny moment, gdy dziecko zaczyna formować się w coś nowego, nie do końca określonego. Najciekawiej wypada to w tych momentach, gdy obraz nie musi podążać za akcją, a jedynie podgląda bohaterkę wolną od zewnętrznych impulsów. Wtedy "Call Girl" uruchamia jeszcze jedno, dość nieoczekiwane skojarzenie – filmy Gusa Van Santa, (np. "Paranoid Park") i jego młodych zawieszonych w mentalnej przestrzeni kosmicznej bohaterów, podążających donikąd, bez chwytliwych haseł pod ręką.

Ta opowieść wizualna jest niestety ciekawsza od samej fabuły. Widz spędza czas nie tylko w towarzystwie Iris, bo reżyser Mikael Marcimain "przełącza" się  pomiędzy różnymi postaciami, a z każdą z nich wiąże się kompletnie inna perspektywa i trochę inny film. Obok intymnego portretu mamy więc tu trochę thrillera politycznego (gdy śledzimy samotne dochodzenie policjanta uparcie podążającego tropem  przestępczej szajki) i trochę kina społecznego (gdy Marcimain, decydując się na szerszy plan, obserwuje dynamiczną karierę nowego premiera). Wielka polityka jest nie tylko elementem kryminalnej układanki, ale także częścią metafory, bo handel ciałem odbywa się tu na tle haseł pełnego równouprawnienia płci i peanów śpiewanych na cześć nowoczesnej dbającej o jednostkę Skandynawii. Każda z części składowych "Call Girl" jest ciekawa i ma sporo do zaoferowania, tyle że nie do końca powiodło się połączenie ich w jedną opowieść.
1 10
Moja ocena:
6
Rocznik '82. Urodzony w Grudziądzu. Nie odnalazł się jako elektronik, zagubił jako filmoznawca (poznański UAM). Jako wolny strzelec współpracuje lub współpracował z różnymi redakcjami, z czego... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones