Recenzja filmu

Chopin, Chopin! (2025)
Michał Kwieciński
Eryk Kulm
Victor Meutelet

Pianista

Nie wyobrażam sobie nikogo innego, kto potrafiłby z taką delikatnością, bez żadnych sztucznych podpórek, umizgów w kierunku kamery, grać powiększający się z każdą chwilą smutek bohatera i ciągnąć
Pianista
źródło: Materiały prasowe
W jednej ze scen "Chopin, Chopin!" tytułowy bohater w twórczym szale komponuje dzień i noc, bije w złości klawiaturę, tarza się po podłodze, rwie nuty, płacze. Przeżywa załamanie, potem znowu siada do instrumentu i wypluwa z siebie kolejne wersje utworu. Wciąż i wciąż to nie to, ale czujemy, że cel jest już na wyciągnięcie ręki. I wtedy tę kreatywną ekstazę oraz festiwal użalania się nad sobą przerywa krzyk wkurzonego sąsiada "przestań grać, daj ludziom żyć!". Zupełnie jak w "Tár" Todda Fielda, gdzie wybitna dyrygentka przekonana o swojej wyjątkowości zalicza bolesne zderzenie z rzeczywistością. Kiedy ćwicząc w swoim berlińskim mieszkaniu, słyszy pukanie do drzwi, spodziewa się zachwytów sąsiadów nad swoją twórczością. Ci jednak uprzejmie proszą ją o to, by w najbliższych dniach nie grała na fortepianie, bo będą pokazywać mieszkanie potencjalnym kupcom i nie chcą ich zniechęcić. Zabawa w wywracanie stereotypów na temat artystów, geniusz muzyczny kontra potrzeba doświadczania życia w jego najbanalniejszym wymiarze – to niektóre z tematów "Chopin, Chopin!" Michała Kwiecińskiego.

Początek jest wspaniały. Chopin (Eryk Kulm) wybiega z mieszkania przy akompaniamencie pulsującego, transowego muzycznego tła i okrzyków mijających go na ulicy ludzi (to oni skandują tu regularnie "Chopin, Chopin!"). Uśmiecha się lekko, widać, że mu ta popularność schlebia, ale myślami jest już gdzie indziej. Za chwilę weźmie udział w swoistym fortepianowym pojedynku, w którym pianiści improwizują na zadany temat ku uciesze publiczności. Fryderyk jest lekko zestresowany, wypija kielicha dla kurażu. Kumpel przekonuje go "nie przejmuj się, zarobimy po 500 franków w kilka minut i będzie po wszystkim". "Boję się, że za cicho gram", odpowiada kompozytor, po czym siada do instrumentu i momentalnie wprowadza publiczność w inny wymiar doświadczania muzyki. Znajomy dodający mu przed chwilą otuchy słucha trochę z podziwem, trochę z zazdrością. To Franciszek Liszt (Victor Meutelet), inny wybitny romantyczny kompozytor.



Chopina poznajemy u szczytu kariery. Jest popularnym pianistą i kompozytorem, kimś w rodzaju lokalnego celebryty (mówi o sobie, że w samym Paryżu ma dwa tysiące znajomych). Gra na przyjęciach, na dworze króla, czasem bierze jakąś chałturę, daje lekcje. Imprezuje, podoba się dziewczynom, ma fajnych znajomych. Lubi sorbet cytrynowy i szybko chodzić. Życie jest dobre. Aż do momentu, w którym trzydziestolatek otrzymuje diagnozę: gruźlica, zostało panu kilka lat życia. 

Kulm jest w tej roli absolutnie magnetyczny. Chopin w jego wydaniu to z jednej strony niedojrzały, kapryśny, trochę zarozumiały artysta, któremu sodówa uderzyła do głowy. Ale ma w sobie jednocześnie łobuzerską charyzmę, rozbrajające poczucie humoru ("Tak mnie dzisiaj zęby bolą", mówi jedna z gospodyń zapraszająca go, by zaimprowizował coś do podwieczorku. "To zagram ciszej", odpowiada kompozytor) i chłopięcą radość życia, a także coś, co sprawia, że największe przewinienia uchodzą mu na sucho – jest geniuszem. Nie wyobrażam sobie nikogo innego, kto potrafiłby z taką delikatnością, bez żadnych sztucznych podpórek, umizgów w kierunku kamery, grać powiększający się z każdą chwilą smutek bohatera i ciągnąć cały film na swoich barkach. Imponuje też skala samych przygotowań do filmu. Większość dialogów jest wypowiadana po francusku, Kulm spędził też wiele miesięcy na ćwiczeniu gry na instrumencie. Kwieciński kadruje sceny koncertów tak sprytnie, że całość sprawia wrażenie, jakbyśmy oglądali profesjonalnego pianistę. 



Chopin jest tu trochę jak ADHD-owiec napędzany kolejnymi zajawkami. Wymyśla sobie nowe projekty, które porzuca, zanim doprowadzi którykolwiek do końca – od planów zakładania rodziny, zakochania się, wypromowania podopiecznego pełniącego funkcję symbolicznego syna. Jedyną stałą jest muzyka, ćwiczenie, granie, komponowanie niezależnie od warunków zewnętrznych. Kiedy Fryderyk wybudza się po pierwszym poważnym ataku choroby i dowiaduje się, że przespał pięć dni, jego twarz zastyga w przerażeniu. Po chwili wydusza z siebie tylko: "czyli od pięciu dni nie grałem!". Kulm przekonująco wygrywa jego rozdarcie, ciągłe zawieszenie "pomiędzy". Wygnany z Polski, dobrze sobie radzi we Francji, ale nigdzie nie potrafi zagrzać miejsca. Chciałby się zakochać, ale, jak twierdzi, nie potrafi. To facet w sile wieku, który w momencie zawodowego i życiowego spełnienia dostaje śmiertelną diagnozę. "Chopin, Chopin" to zapis mocowania się tytułowego bohatera z kolejnymi etapami odchodzenia, podejmowania karkołomnych prób przeżycia życia, kiedy jedyne, co się potrafi robić dobrze, to... grać na instrumencie.

Kwieciński po raz kolejny po "Filipie" udowadnia, że potrafi świetnie budować światy. Jego Chopin splata się z XIX-wiecznym Paryżem, raz tętniącym życiem, tłocznym, przechodzącym kolejno epidemię cholery i rewolucję lutową. Majorka, która miała być akompaniamentem do "najpiękniejszej zimy w jego życiu" staje się surową i nieprzystępną przestrzenią. Artysta zostaje wygnany przez Hiszpanów uznających gruźlicę za chorobę zakaźną (fascynujący jest cały wątek choroby, która jest przez wielu bohaterów uznawana za dziedziczną i niezaraźliwą). Rozmach produkcji robi wrażenie, ale jednocześnie nie przygniata swoim ciężarem samego bohatera. 



Niestety "Chopin, Chopin!" szybko staje się zakładnikiem biografii i scenariopisarskiej strategii stawiającej w centrum opowieści o Chopinie jego umieranie i chorobę. Żywy, pulsujący od niuansów i fascynujących rys życiorys z pierwszych sekwencji filmu stopniowo ustępuje miejsca cokolwiek mechanicznemu odhaczaniu najważniejszych epizodów z życia artysty. Nie pomagają manieryzmy spod znaku efekciarskich zbliżeń na plucie krwią na klawiaturę, czy twórczego szału a'la "Amadeusz", gdzie bohater zajeżdża się na śmierć, notując kolejne utwory, zanim ulecą mu z głowy. Brakuje też pogłębienia postaci drugoplanowych. Choć tytułowego bohatera otacza wianuszek ludzi, a przyjaźń jako centralna relacja w życiu wybrzmiewa tu jako jeden z kluczowych wątków, wszyscy są tu jedynie wolnymi elektronami funkcjonującym wyłącznie w kontekście Fryderyka. Szczególnie szkoda George Sand (Joséphine de La Baume). Jedna z najbardziej fascynujących romantycznych artystek, kobieta, z którą kompozytor spędził niemal dekadę życia – a jeśli mrugniesz, możesz przegapić jedyny moment, kiedy ktoś przebąkuje coś o tym, że ona w sumie jest pisarką.

Zresztą twórczości tytułowego bohatera też jest w tym filmie wbrew pozorom nie za dużo i trudno wyczuć, jaki Kwieciński ma na nią pomysł. Wokół kompozycji Chopina narosło mnóstwo mitów, klisz interpretacyjnych osłoniętych mgiełką tajemniczości z kręgami wtajemniczenia dostępnymi (rzekomo) tylko dla wybranych. Sama w szkole muzycznej wielokrotnie słyszałam od nauczycieli, że Chopina to, owszem, można grać, ale dopiero od określonego wieku. Nie chodzi o znajomość nut (niektóre utwory wcale nie są szczególnie wymagające od strony technicznej), ale o Wrażliwość. Na tym wskazówki zwykle się kończyły. To z jednej strony muzyka mało przystępna, bo przecież "klasyczna" w wersji hard. Z drugiej – Chopin jest wpleciony w nasze DNA jak chyba żaden inny polski kompozytor. Słyszymy go w dżinglach, reklamach, pociągach. Jeśli wybierzemy się na Koncerty Chopinowskie do Łazienek, zobaczymy tłumy ludzi tupiących nóżką do "Etiudy rewolucyjnej" i nagrywających smartfonami kolejne wykony jak na koncercie rockowym. Znam osoby spoza branży muzycznej, które śledzą cały Konkurs Chopinowski i wszystkie interpretacje tych samych utworów przez kolejnych wykonawców. 



Twórca "Filipa" próbuje problematyzować tę wielowymiarowość muzyki kompozytora, ale brakuje tu jakiejś myśli przewodniej. Filmowy Chopin reaguje alergicznie, kiedy ktoś próbuje grać jego utwory. "Nie jest pani gotowa, nie wystarczy nauczyć się linii melodycznej" mówi tonem nieznoszącym sprzeciwu do jednej ze swoich uczennic, kiedy ta próbuje zaprezentować na lekcji fragment, którego uczyła się przez dwa miesiące. Fryderyk funkcjonuje tu głównie jako pianista, nastawiony na rywalizację i szlifowanie warsztatu, komponowanie jest gdzieś na drugim planie. Utwory Polaka są imprezowymi hitami, które sam grywa na życzenie niczym DJ. Tu i ówdzie musi czasem komuś wytłumaczyć, że "nie rozrzuca dźwięków, tylko układa", ale nie czuje się w tym filmie jakiejś szczególnej walki, dramatu artysty niedopasowanego do swoich czasów. Kiedy Liszt, po przejrzeniu nowego utworu kolegi obawia się, że ludzie zrozumieją go "dopiero za sto lat" wybrzmiewa to niejako w próżni. Nie wiadomo, dlaczego ta muzyka miałaby się nie spodobać publiczności w przeciwieństwie do poprzednich dzieł Chopina (inna sprawa, że przedwczesna śmierć wirtuoza fortepianu to chyba największa strata dla muzyki romantycznej, nie licząc może Schuberta, który zmarł w wieku 31 lat. Przekonać się, jak ci dwaj eksperymentowaliby z formą przez kolejne dekady, to by dopiero było!).

"Chopin, Chopin!" pozostawia ostatecznie poczucie niedosytu i braku spójnej myśli przewodniej. Kwieciński podrzuca ciekawe tropy, bawi się wizerunkiem swojego bohatera, ale wszystkie punkty zapalne szybko wracają na bezpieczną drogę konwencjonalnej biografii. Najjaśniejszym punktem pozostaje interpretacja Kulma, sytuująca go w chopinowskim uniwersum po jasnej stronie mocy. Gdzieś obok "Błękitnej nuty" Andrzeja Żuławskiego a epizodem Kennetha Colleya z "Lisztomanii" Kena Russella
1 10
Moja ocena:
6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?