Doktor Bigelow, czyli jak zacząć się martwić

"Dom pełen dynamitu" to jeden z tych tytułów, który zaczyna się trzęsieniem ziemi, a potem napięcie tylko rośnie. Bigelow kolejny raz wyczuwa puls współczesności – po wojnie w Iraku, obławie na
Doktor Bigelow, czyli jak zacząć się martwić
W kultowym "Dr. Strangelovie" słynna maszyna zagłady, którą zbudowali Sowieci, miała w przypadku ataku automatycznie wystrzelić w stronę przeciwnika pociski, a w konsekwencji – zniszczyć życie na całej planecie. Tytułowy bohater, dowiadując się (odrobinę za późno) o tym wynalazku, zwracał słusznie uwagę, że cały sens maszyny zagłady przepada, kiedy świat nie wie o jej istnieniu. Doktryna nuklearnego zastraszania, zgodnie z którą atak nuklearny dowolnej strony doprowadzi do całkowitego zniszczenia obu stron, w praktyce od kilkudziesięciu lat skutecznie zniechęca mocarstwa do rozpoczęcia konfliktu. Kathryn Bigelow w konkursowym "Domu pełnym dynamitu", wchodzącym w ciekawy dialog z dziełem Kubricka, zastanawia się, co by się stało, gdyby jednak ktoś postanowił powiedzieć "sprawdzam".

Dla grupy pracowników rządowych i wojskowych to miał być kolejny zwyczajny dzień w pracy. Komuś rozchorowało się dziecko, ktoś inny robi plany na lunch, stażystka zaliczyła wtopę na stołówce, zamawiając czasochłonne danie zamiast brać się do roboty. Wtem systemy przekazują informację o rakiecie wystrzelonej w kierunku Stanów Zjednoczonych z nieokreślonej bliżej lokacji. Wedle analiz istnieje duże prawdopodobieństwo, że za kilkanaście minut uderzy ona w jedno z amerykańskich miast i zmiecie je z powierzchni Ziemi. Scenariusz wydaje się nierealny, mimo że wszystkie przedstawione w filmie instytucje, od Białego Domu, wojsko po Federalną Agencję Zarządzania Kryzysowego, regularnie trenują go podczas szkoleń. W obliczu zagrożenia u nawet najbardziej doświadczonych funkcjonariuszy pojawia się jednak przede wszystkim odrętwienie, które stopniowo ustępuje narastającemu przerażeniu.

"Dom pelen dynamitu" to jeden z tych tytułów, który zaczyna się trzęsieniem ziemi, a potem napięcie tylko rośnie. Bigelow kolejny raz wyczuwa puls współczesności – po wojnie w Iraku, obławie na bin Ladena, tym razem bierze na tapet broń atomową. Jej film z jednej strony mocno czerpie z aktualnych niepokojów geopolitycznych. Lęki, strony konfliktu, strategie działania są mocno osadzone w rzeczywistości. Świat jest tutaj beczką prochu, wystarczy iskra, by podpalić lont. Z kolei poszczególni bohaterowie, na czele z naciskającym na konfrontację generałem czy prezydentem, który przez większość filmu jest wyłącznie głosem dochodzącym z czarnego kafelka podczas wideorozmowy, to bardziej uniwersalne figury reprezentujące konkretne postawy wobec kryzysu.

Twórczyni "Hurt Locker – w pułapce wojny" dzieli opowieść na kilka rozdziałów, każdy skupia się na perspektywie innej instytucji zaangażowanej w sytuację. W obsadzie mamy m.in. Rebeckę Ferguson, Idrisa Elbę, Jareda Harrisa, Gretę Lee, Tracy'ego Lettsa i Gabriela Basso, reprezentujących różne opcje, podejścia do konfliktu i jego konsekwencji. Scenarzysta Noah Oppenheim (który ma na koncie m.in. "Jackie") od razu wrzuca widza w sam środek wydarzeń. Już od samego gąszczu skrótów i opisu procedur można dostać zawrotów głowy. Na szczęście cały ten infodumping dotyczący systemu obrony Stanów Zjednoczonych nie jest wyłącznie pustym popisem ekipy, która przygotowywała dokumentację do projektu. Bigelow płynnie wplata mnożące się odniesienia w tkankę filmu i przez cały czas utrzymuje klarowność wywodu. Z każdym zwrotem akcji spienięża nasze poczucie zagubienia i przekuwa je w szlachetne tworzywo filmowego thrillera.

Faktycznie, mniej więcej do połowy "Dom pełen dynamitu" ogląda się na krawędzi fotela. Uważam to za najlepszy dowód sprawnej reżyserskiej ręki autorki, która potrafi sprawić, że zapominamy podczas seansu, jak bardzo ta apokaliptyczna wizja rymuje się z obecną sytuacją geopolityczną. Fundamenty systemu, w oparciu o które funkcjonują najważniejsze państwowe instytucje, wydają się tu bardzo kruche. Wystarczy, że drobna rzecz nie zadziała poprawnie i sypie się wszystko. Niepisana zasada internetu głosi, że kiedy organizujesz wideorozmowę w większej grupie, jedna osoba zawsze nie może się połączyć. Ktoś inny akurat zainstalował aktualizację systemu, która sprawiła, że dźwięk w komunikatorze przestał działać. Takie frustrujące doświadczenia są niejako wpisane w codzienną biurową pracę. Świadomość, że mierzą się z nimi także osoby pracujące na najważniejszych stanowiskach w kraju, które decydują o przyszłości planety, sprawia że momentalnie robi się gorąco. Brak możliwości zlokalizowania miejsca wystrzelenia pocisku, kolejne nieudane próby skontaktowania się z przywódcami innych państw zmuszają decydentów do zabawy w Sherlocka Holmesa. Komu taki atak się opłaca? Czy to Rosjanie, zachęceni apatią Zachodu, która w obliczu zbrojnej napaści na Ukrainę zaledwie "skonfiskowała oligarchom kilka jachtów w Saint-Tropez", cytując jednego z bohaterów? Ostatnio jak panowie w mundurach sprawdzali, to Korea Północna nie miała możliwości wystrzelania takich pocisków. To może Chiny? Albo błąd w pomiarach. Kto wie.

Na arsenał środków filmowego wyrazu składają się chłodna narracja, rozedrgana kamera stałego współpracownika reżyserki Barry'ego Ackroyda, ścieżka dźwiękowa Volkera Bertelmanna oparta z grubsza na jednej, powracającej frazie przywołującej skojarzenia z kultowym tematem ze "Szczęk". To proste, ale przeprowadzone z żelazną konsekwencją i szalenie wymowne zabiegi, które działają, dopóki autorka skupia się na bohaterze zbiorowym. Niestety strategia reżyserska zakładająca powtarzanie tej samej historii z kilku perspektyw zaczyna wyczerpywać się po drugim rozdziale. Zresztą pogłębiona psychologia postaci i kameralne sceny, stawiające w centrum emocje i relacje nigdy nie należały do mocnych stron autorki "Wroga numer jeden". Ambicje reżyserki rozbijają się też w końcu o strukturę filmu – w kluczowych momentach brakuje tu konsekwencji i zdecydowania.

Dużą siłą "Domu pełnego dynamitu" jest przemycona gdzieś na marginesie całego tego teatru absurdu i szaleństwa refleksja na temat kondycji współczesnego świata. Kiedy państwa zajmują się wyniszczającymi wojnami i rozbudową potencjału nuklearnego, na telewizorach ustawionych w kątach rządowych pomieszczeń widzimy w wiadomościach obrazy kolejnych pożarów wywołanych pogłębiającym się kryzysem klimatycznym. Na jednym z ekranów pasek informacyjny uspokaja: "naukowcy są umiarkowanie optymistycznie nastawieni". Uwaga bohaterów skupia się jednak na zupełnie czymś innym. To chyba jedyny quasi-humorystyczny akcent w tym "Dr. Strangelovie" naszych czasów. Bigelow udowodniła już kilkukrotnie, że jak mało który twórca potrafi wyczuwać nastroje społeczne i dopasowywać do nich fabułę swoich filmów. W końcu laureatka Oscara za reżyserię kiedyś musiała zmienić finał "Wroga numer jeden", bo rzeczywistość przegoniła fikcję. Ale cóż, przecież gdyby tak się stało w tym przypadku, nie miałaby czego przepisywać.
1 10
Moja ocena:
7
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?