Recenzja filmu

El Mariachi (1992)
Robert Rodriguez
Carlos Gallardo
Consuelo Gómez

Trening czyni mistrza

Rodriguez w jednym z wywiadów oznajmił, że nakręcił "El Mariachi", jak to określił, "by poćwiczyć". Gdyby w Polsce umieli kręcić filmy akcji na tym samym poziomie co reżyser urządza sobie
Rodriguez w jednym z wywiadów oznajmił, że nakręcił "El Mariachi", jak to określił, "by poćwiczyć". Gdyby w Polsce umieli kręcić filmy akcji na tym samym poziomie co reżyser urządza sobie ćwiczenia rzemiosła, skończyłoby się jakiekolwiek narzekanie na rodzimy przemysł filmowy.

Twórca wstępnie założył, że wyda na obraz dziewięć tysięcy dolarów. Pieniądze zdobył, pracując w wakacje i pozwalając testować na sobie lek zmniejszający cholesterol, za co otrzymywał sto dolarów dziennie. Uczestnictwo w badaniach zaowocowało także znajomością z Peterem Marquardtą, którego później obsadził w swoim debiucie. Wypożyczył kamerę 16 mm i wraz ze swoim kumplem Carlosem Gallardo wyjechał na meksykańską prowincję. Zdjęcia kręcili w okolicy dwóch przecznic, by nie marnować benzyny, dźwięk nagrywali zwykłym magnetofonem, a większość obsady stanowili przechodnie poproszeni o wymówienie jakiejś kwestii, w danym momencie potrzebnej. Wózkiem na kamerę był pchany przez kogoś wózek inwalidzki, na którym siedział Rodriguez z kamerą, a większość broni grały pomalowane na czarno pistolety na wodę. Reżyser napisał muzykę, scenariusz, produkował i zajął się efektami specjalnymi. Gdyby nie to, że ktoś musiał dzierżyć kamerę, pewni i sam by zagrał. W ten sposób, po dwóch tygodniach wrócił do domu z nakręconym materiałem i dwoma tysiącami, które zaoszczędził...

Meksykański tytuł "El Mariachi" oznacza dosłownie "gitarzystę". W żadnym kraju nie tłumaczono go, bo uważano, że film akcji "Gitarzysta" nikogo nie przyciągnie do kin. W Meksyku to co innego – tamtejsi mariachi są szanowanymi i bardzo cenionymi artystami. Są popularnymi klezmerami wędrującymi od wioski do wioski i za niewielkie pieniądze popisującymi się w lokalnych barach swoimi umiejętnościami gry na "la guitarra". Obraz poza niemałą dawką strzelanin i pieszych pościgów z bronią w ręku, daje widzom jeszcze ciekawy obraz mariachi, ukazując ich jako poważany element lokalnej kultury, ale żyjący jakby poza jej centrum. Na uboczu oficjalnego dziedzictwa Meksyku. Ten portret Rodriguez rozwinie w dalszych częściach trylogii, czyniąc z głównego bohatera ostatniego sprawiedliwego, kierującego się honorem romantycznego bojownika o wolność naszą i waszą. W "El Mariachi", gitarzysta, w którego wciela się Gallardo nie opiera swoich działań na kodeksie, ani dobru innych, a raczej walce o przetrwanie i – jakże by inaczej – o kobietę.

Tytułowy, wędrowny gitarzysta jest prostym człowiekiem chcącym jedynie kultywować rodzinną tradycję zabawiania ludzi śpiewem i muzyką. Idąc w ślady ojca, dziadka i pradziadka, bohater raczej nie przewidywał co może go spotkać w zwyczajnie wyglądającej sennej mieścinie. Okazuje się, że ciche mury, spokojne ulice i mieszkańcy ze spuszczonymi głowami, kryją groźny gang bandytów, trzęsących okolicą za pomocą pięści i karabinu. Zapewne nasz latynoski muzyk by się tym nie przejął, nie chcąc pakować się w zbędne tarapaty, gdyby nie przebiegły Kupidyn, który za nową miłość mariachi obrał Domino (Consuelo Gómez), dziewczynę miejscowego bossa Mauricio (Peter Marquardt), oraz głupi zbieg okoliczności. Równocześnie do miasteczka przybywa płatny morderca Azul (Reinol Martinez), którego celem jest przywódca gangu. Tak jak główny bohater, ubiera się na czarno i nosi futerał na gitarę, z tą różnicą, że trzyma w nim broń, a nie instrument muzyczny. Gdy Mauricio dowiaduje się, że najemnik wymordował kilku jego ludzi, rozkazuje pozostałym jak najszybciej zabić faceta z futerałem. W tym momencie, film obiera kierunek najczystszego w formie kina akcji, czerpiącego pełnymi garściami z kina klasy B. Prosta fabuła, motyw zemsty, skromny muzyk, który okazuje się być mistrzem broni palnej oraz piękna kobieta – Rodriguez traktuje te elementy pastiszowo, co niedługo stanie się dla jego filmów elementem charakterystycznym. W błyskotliwy sposób korzysta z wszystkich gatunkowych schematów: spogląda w stronę widza z przymrużeniem oka, ale ani na chwilę nie pozwala sobie na parodię i przesadę, udowadniając tym samym swoją twórczą wartość. 

Zrealizowany ze malutkie pieniądze obraz zainteresował hollywoodzkich potentatów. Po kilku pokazach na niszowych festiwalach kina niezależnego, do Rodrigueza zgłosili się przedstawiciele wielkiej Columbii Pictures, proponując wprowadzenie "El Mariachi" do amerykańskich kin. Najpierw oczywiście trzeba było film zdubbingować, co ponoć podniosło budżet ponad dwukrotnie. Tak powstałe dzieło zarobiło tylko w USA dwa miliony i szybko zainteresowało producentów osobą Rodrigueza. Zachwyceni świeżością i wyczuciem młodego twórcy, z miejsca zaproponowali mu nakręcenie nowej, angielskojęzycznej wersji. Reszta to już inna historia.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones