Prowincjonalne, amerykańskie miasteczko, wychudzone postacie o podkrążonych oczach, czerń i biel – w nowym filmie Tima Burtona wszystko wygląda znajomo. I choć sceptycy zarzucają mu brak nowych
Prowincjonalne, amerykańskie miasteczko, wychudzone postacie o podkrążonych oczach, czerń i biel – w nowym filmie Tima Burtona wszystko wygląda znajomo. I choć sceptycy zarzucają mu brak nowych pomysłów oraz popełnienie auto-plagiatu, to ja nadal uważam, że "Frankenweenie" jest świetnym kinem rozrywkowym.
Młody chłopiec z tęsknoty za zmarłym psem postanawia przywrócić pupila do życia. Ożywione zwierzę powoduje lawinę nieoczekiwanych wypadków i straszy całe sąsiedztwo - tak z grubsza prezentuje się fabuła filmu. Sama historia została zaczerpnięta z krótkometrażowej produkcji Burtona z lat 80., lecz całość "przetrawiono" na potrzeby dużego ekranu. W efekcie czego, nawet osoby zaznajomione z oryginalnym "Frankenweenie" nie powinny narzekać na przewidywalność.
Świat wykreowany na ekranie jest swoistą mieszanką pozostałych obrazów reżysera. Podobnie, jak w przypadku "Gnijącej Panny Młodej" i "Miasteczka Halloween" twórcy zrealizowali przedsięwzięcie techniką poklatkową. Scenografia jest tu ewidentnym odwołaniem do opus magnumBurtona – "Edwarda Nożycorękiego", zaś estetyka retro-horroru do złudzenia przypomina takie dzieła, jak "Sleepy Hollow", czy "Ed Wood". Animacja jest niezwykle staranna – twórcy zadbali o wszelkie detale, przez co seans upływa z rosnącym podziwem. Wszystkiemu brakuje, co prawda oryginalności, ale jakość wykonania zwalnia mnie z obowiązku dalszych narzekań.
Muzyką zajął się niemal etatowy kompozytor Burtona - Danny Elfman, który jak zwykle nie zawodzi. Jego utwory świetnie dopełniają klimat i budują napięcie. Niektóre sceny (jak np. wskrzeszanie psa) oczarowują głownie za sprawą ścieżki dźwiękowej. Natomiast znakomitą klamrę filmu stanowi piosenka "Strange Love" w wykonaniu Karen O.
Postaciom głosów użyczyli m.in. znani z poprzednich filmów twórcy: Catherine O'Hara, Winona Ryder i Martin Landau. Każde z nich jest bardzo dopasowane do swoich ról, a miejscami potrafią być ujmujący. W sympatycznym epizodzie usłyszymy również - znaną ze wspomnianego "Edwarda..." – Conchatę Ferrell.
Pomimo ewidentnego braku "świeżości", filmowi Burtona ciężko cokolwiek zarzucić. Każdy, kto choć trochę polubił jego wczesne produkcje może śmiało sięgnąć po ten tytuł. Ów reżyser – kręcąc niemal to samo po raz n-ty – wciąż potrafi przykuć widza do ekranu. "Frankenweenie" zdecydowanie nie zawodzi.